SING YOUR LIFE
Wspomnienie
wyznania Natashy nie dawało mi spokoju. Czy to w ogóle możliwe? Zakochać się w
kimś takim jak ja? Owszem, moja mama i siostra mnie kochały, bo mamy zazwyczaj
kochają swoich synów, taka ich natura, a siostry swoich braci. Ale na przykład
ojciec tego nie potrafił. I nie dziwiłem mu się. Bo i za co mnie kochać? Za
nieumiejętność wyrażania emocji w innej formie niż przelewając słowa na papier?
Za opakowanie antydepresantów na moim nocnym stoliku? Za wieczne pretensje o
wszystko do wszystkich, bo nie czują tak jak ja, kiedy w rzeczywistości sam
jestem odstającym od nich elementem? Zapytałem o to Natashę, nadal z twarzą
wtuloną w jej piersi, a ona powiedziała:
− Ohhh, Moz, jaki ty głuuupi, nie kocha się za coś, tylko mimo
wszystko.
I zapaliła papierosa.
O tak, byłem po prostu głupi.
Potem ubraliśmy się i siedzieliśmy obok siebie w milczeniu,
póki nie przyszedł William. Jeszcze przez pewien czas rozmawialiśmy o wszystkim
i o niczym. Wreszcie Natasha położyła się do łóżka. Ja i William spaliśmy na
kanapie. A kolejny dzień, odkąd wstaliśmy i szykowaliśmy się do szkoły,
oczywiście witał nas deszczem. Ah tak, Manchester.
Na popołudniowej próbie byłem rozkojarzony. To, co
wydarzyło się poprzedniego wieczoru nadal do mnie nie docierało, wydawało się
nierealnym snem. I nie mogłem pozbyć się uczucia, że nie obudziłem się jeszcze.
Pozostali członkowie musieli powtarzać mi wszystkie polecenia po kilka razy, a
i tak zaliczałem wpadki. „Czemu nie śpiewasz? No kurwa, śpiewaj. Znowu
przegapiłeś wejście”, irytowali się przez cały czas. Może inni nazwaliby ten
stan zakochaniem, ja nazywałem go chwilowym problemem z koncentracją. W pewnym
momencie William zarządził przerwę i pociągnął mnie na zaplecze.
− Ehm, wiem, że się przeruchałeś z Natashą – wyrzucił
wprost, zapalając przy tym papierosa i poczęstował mnie, jak zwykle, mimo mojej
wiecznej odmowy.
− Skąd to wiesz?
− Nie bez powodu nazywają mnie „medium” − zachichotał. − Ja
wszystko wiem.
W tamtym momencie mu uwierzyłem. Potem dowiedziałem się, że
to sąsiad po prostu słyszał jej jęki, a lubił poplotkować…
− No cóż.
Stwierdziłem, że nie mam nic więcej do powiedzenia.
William patrzył mi prosto w oczy, mimo że robiłem wszystko,
by uniknąć jego wzroku i tego pytania, które wiedziałem, że musi paść.
− A co z Annie?
− Nic.
− Stevie. Tak się nie da, po prostu się nie da i tyle.
− Jak?
− Nie możesz mieć ich obu.
− OK, wracajmy, już wystarczająco przeciągamy tę przerwę.
− Ja tak serio, zdecyduj się! Jeżeli masz do wyboru
złamać serce jednej dziewczyny lub dwóch, to lepiej jednej.
Kiedy nie zamierzałem łamać niczyich serc...
− Nieważne. Powiedz mi, kto to zrobił Natashy - poprosiłem,
mając na myśli jej podbite oko.
− Zapytaj ją.
− Zapytałem i nie powiedziała mi.
William wzruszył ramionami, wyszliśmy z zaplecza i
kontynuowaliśmy próbę. Dopiero, kiedy pewnego wieczoru leżałem w swoim łóżku,
wpatrzony bezczynnie w sufit, dotarło do mnie wszystko. To, co się wydarzyło,
wydarzyło się naprawdę. A w związku z tym dotarły do mnie i konsekwencje. W
jednej chwili poczułem, że moje ciało drętwieje, pokryte nieprzyjemnym zimnym
potem. Ten seks z Natashą nie był nieznaczącym nic incydentem, jak sobie
wmawiałem, a zwyczajną zdradą wobec Annie. To, czy ona się o tym dowie, czy
nie, nie zmieni faktów... Ze wstydu przykryłem się cały, jakbym po tamtym
niechlubnym uczynku nie był już godzien oglądania tego świata. I tak zastał
mnie sen, sen bez snów, za to rano ponownie doszło do głosu sumienie. Nic
innego, a poczucie winy, stało się powodem unikania Annie. „Nie. Nie dzisiaj,
mam próbę, obiecałem mamie, że...”, to były moje wieczne usprawiedliwienia.
Niestety, skrzywdzę Annie, jeżeli powiem jej o sobie i Natashy i, jeżeli nie
powiem, też. Czyż nie jest tak, że czasami chcemy wyznać coś komuś tylko po to,
by nam samym ulżyło? A tamci stwierdzają potem, że woleliby się tego nigdy nie
dowiedzieć. Jak zareagowałaby Annie? Obawiałem się to sprawdzać. Obawiałem się
być uczciwy, bo bycie uczciwym oznaczało wyznać jej nieuczciwość. W dodatku coś
cały czas przyciągało mnie do Natashy. Wiedziałem, co. Nie tylko jej atrakcyjność,
a wspomnienie chwili, kiedy wyznała zrezygnowana, że chyba się we mnie
zakochała… Wreszcie, wykończony niespokojnym sumieniem, bezsennymi nocami i
wszelkimi sposobami unikania Annie, poprosiłem Williama o rozmowę.
Po próbie poszliśmy do jego mieszkania, zjedliśmy tosty i
napiliśmy się (on oczywiście piwa, a ja kawy).
− Bo wiesz... my tak jakby zrobiliśmy to dla Annie −
powiedziałem, uzmysławiając sobie, że zabrzmiało idiotycznie.
William niemalże zakrztusił się piwem.
− Co?!
Nie pomijając niczego opowiedziałem mu o mojej wizycie u
Annie, o tym, że się pocałowaliśmy, a potem chcieliśmy uprawiać seks, lecz
wyszło, jak wyszło.
− Annie powtarzała, że nie jest jeszcze gotowa. I doszedłem
do przykrego wniosku, że to ja nie umiem jej przygotować. Nie czułem się z tym
zbyt dobrze…
− Widocznie oboje nie byliście jeszcze gotowi. Pierwszy raz
to się pamięta przez resztę życia! − OK, dzięki Will, na pewno go zapamiętam. − A więc lepiej, żeby nie okazał się porażką.
− Wiedziałem, że Natasha ma w tych sprawach doświadczenie.
Zaproponowała, że może mi pokazać, jak odpowiednio przygotować dziewczynę...
Tego wieczoru była inna niż zazwyczaj. Sama chyba potrzebowała czułości.
Cieszyłem się, że pomoże mi z Annie. A potem po prostu nie mogłem się opamiętać
i pogodzić się z tym, że to zdrada.
− Niestety, my kolesie tak już mamy, myślimy rozporkiem.
Albo nie myślimy w ogóle, jak tylko trafia się okazja do poruchania. I to taka
atrakcyjna okazja…
− Nie wiem, co mam zrobić.
− Lubisz Annie? Podoba ci się?
− Tak.
− Lubisz Natashę?
− Tak.
Natasha wyznała, że chyba się we mnie zakochała... mimo
wszystkich moich wad…
− Tak, jak ci powiedziałem, jednej z nich musisz
złamać serce. Ty sam zdecydujesz, czy to będzie Annie, czy to będzie Natasha.
Ale lepiej, żebyś dość szybko podjął tę decyzję.
William zgniótł puszkę po piwie. Jak zwykle nie zignorował
moich problemów i dobrze mi doradzał. Niestety, byłem zbyt wielkim tchórzem,
jeżeli chodzi o podjęcie decyzji, więc poprzestałem na unikaniu i Annie i
Natashy.
***
Wreszcie
nastał ten dzień, dzień debiutu na scenie w Universe wokalisty i tekściarza The
Nosebleeds, czyli mnie. Nigdzie tego nie ogłaszaliśmy, chcieliśmy, by była to
niespodzianka. Plan wydawał się prosty. Na początku zagrają kilka swoich poprzednich
kawałków, a potem zapowiedzą mnie i wykonamy piosenkę z moim tekstem oraz z
muzyką Gordona, przygotowywaną ostatnimi tygodniami i dopracowywaną, jeżeli nie
do perfekcji, to chociaż do stanu zadowalającego nas w większym stopniu. Trochę
się denerwowałem, nie samym śpiewaniem, bo uwierzyłem wreszcie, że jestem w tym
dobry, o ile chodzi o technikę. Tylko czy inny mnie zaakceptują? Nie byłem
pewien. Nie mogłem być. Jedyne, czego możemy być pewni w życiu to, że prędzej,
czy później wszyscy umrzemy. Podobno boimy się tego, co niepewne. A skoro tak,
nie powinniśmy bać się śmierci…
Podobne rozważania zaprzątały mi myśli w wieczór
scenicznego debiutu. To była niedziela. Kiedy pozostali członkowie stroili
instrumenty, ja poszedłem na zaplecze i wpatrzony w swoje lekko przestraszone
odbicie w brudnym lustrze, modliłem się: Boże, jeżeli istniejesz, pozwól mi,
proszę, chociaż raz odnieść sukces w życiu.
Niespodziewanie przyszedł William. Z uśmiechem na twarzy,
opierając dłonie o moje ramiona, powtarzał:
− Nie martw się, będzie dobrze, rozpieprzymy system,
zobaczysz, będzie dobrze.
A ja nie odpowiedziałem, zastanawiając się, czy kiedykolwiek
tekst piosenki w moich ustach zabrzmi tak przekonująco, jak przekonująco brzmi
wszystko w ustach Williama.
The Nosebleeds rozpoczęli występ. Nie wyszedłem z zaplecza,
bo nie zamierzałem kręcić się przedtem po klubie w tym, w czym mam wystąpić na
scenie, czyli w czarnych spodniach i błękitnej, szerszej, rozpiętej do połowy
koszuli. Pierwszy raz stwierdziłem sam o sobie, że chyba jestem dość
przystojny. W pewien sposób to dodało mi odwagi. Już nie czułem zdenerwowania,
kiedy William ogłosił:
− Moi drodzy przyjaciele, przez ostatni czas mieliśmy
wrażenie, że czegoś brak w naszym zespole i zastanawialiśmy się, czego...
czego, a tak naprawdę: kogo. Oczywiście, wokalisty. Lecz wokal to nie wszystko,
potrzebny jest jeszcze dobry tekst no i (nie oszukujmy się, dziewczyny!), dobry
wygląd, charyzma. O tak, charyzma! − Panującą ciszę i skupienie zakłócił
chichot dziewczęcej części publiczności. − Aż wreszcie trafiliśmy na kogoś
odpowiedniego, powitajmy go brawami, w piosence „Sing your life” nasz wokalista
i autor tekstu Steven Patrick Morrissey!
Oh, William, urodzony mówca. To jego zasługa, że pierwszy
raz wszedłem na scenę wsłuchany w echo braw. Wszystko ucichło, kiedy rozbrzmiała
muzyka i mój głos, a ten wzmocniony przez mikrofon, wydawał mi się dziwny, jak
gdyby nienależący do mnie. Przy scenie stała Annie, nie mogłem jej nie
zaprosić. Była podekscytowana. Przez cały czas przygotowań dodawała mi
wsparcia. Przyszła tu specjalnie dla mnie. Wystroiła się specjalnie dla mnie.
Na występ przyjechała też moja siostra, jej chłopak Erick oraz kilkoro ich
przyjaciół. No i oczywiście Natasha. Siedziała przy stoliku w rogu lokalu,
zakładając nogę na nogę. Paliła papierosa. Wpatrywała się we mnie tak
intensywnie, że to wywoływało dreszcze.
Sing your life
Any fool can think
of words that rhyme
Many others do
Why don't you?, śpiewałem.
Swoim tekstem przekonywałem wszystkich, by nie ukrywali
tego, co myśleli, co czuli, co lubili, a czego nie. A oni wczuwali się w
przesłanie, zaakceptowali mnie. W jednej uzmysłowiłem sobie: moim
przeznaczeniem jest zwracać nadzieję tym wszystkim uważanym za „innych”. Nierealne
stawało się realne. Niespodziewanie ogarnęła mnie prawdziwa pewność siebie. Już
wiedziałem, że robię to, co powinienem. Nie mniej. Nie więcej, tylko tyle i aż
tyle. Przy tym chodziłem po scenie, też bujając się w rytm. Potem znowu rozległy
się brawa. Na koniec, kłaniając się nisko, powiedziałem "dziękuję".
Kilka osób mi gratulowało albo zadawało wszelkiego typu pytania. To tylko jeden
występ... nie powinienem wyobrażać sobie za wiele, mimo wszystko nie mogłem
powstrzymać nieśmiałego optymizmu. Annie przytulała się do mnie i powtarzała,
jak jej się podobało. Może liczyła, że uczcimy sukces wspólnie, bo wydawała się
zawiedziona, kiedy powiedziałem, że spędzę resztę wieczoru z zespołem. Serdecznie
podziękowałem siostrze i Erickowi za przybycie i uciekłem z powrotem na
zaplecze. Jeff otworzył szampana, lecz zamiast lać go do kieliszków, lał na
pozostałych. Wszyscy, całym zespołem, przybiliśmy sobie piątki, opowiadaliśmy wzajemnie
o swoich wrażeniach. Po chwili zjawiła się Natasha i... podała mi rękę.
− Moje szczere gratulacje, Moz.
− Moje szczere podziękowania.
Przez moment patrzyliśmy sobie w oczy i, jestem pewien,
oboje czuliśmy napięcie.
− To jak, jedziemy się zabawić? − zaproponował William.
Nikt o nic nie pytał, po prostu wszyscy przystali na tę propozycję.
Nie wiadomo kiedy dołączyła do nas Candy, narzeczona Jeff'a, prawdziwa piękność
o idealnej figurze, zdrowej oliwkowej cerze i długich do pasa prostych,
kasztanowych włosach. Po chwili siedziała obok mnie i Gordona, na kolanach
Jeff'a, na tylnym siedzeniu samochodu Benny'ego, który złapał za kierownicę i
ruszył z piskiem opon. Cisnęliśmy się tu całą piątką. Słuchaliśmy radia,
powtarzając refreny piosenek i krzycząc bez powodu, a obok nas na swoim motorze
pędził William oraz wtulona w jego plecy Natasha. W tym tempie szybko
dotarliśmy na przedmieście Manchesteru i zatrzymaliśmy się na leśnym parkingu.
Z bagażnika zabraliśmy kilka butelek piwa, przenośne radio i ruszyliśmy w
kierunku rzeki, gdzie znajdowała się dzika plaża. Jak na koniec maja był wyjątkowo
ciepły, przyjemny wieczór, mimo że na ciemnym niebie wisiały chmury.
− Nie oddalajmy się lepiej zbytnio, zaraz lunie deszcz −
ostrzegłem.
Benny to zignorował, a Gordon kazał mi "nie
pierdolić".
− E tam, nie jesteśmy z cukru - stwierdził William.
− Candy jest z cukru − dodał Jeff, przytulając ją. − Mój
cukiereczek.
− A wiecie czemu przed deszczem jaskółki nisko latają? −
zapytałem. − Powietrze wysoko robi się ciężkie, a one żywią się owadami, które
wtedy obniżają lot.
− O rety, ten znowu z tym deszczem, zamknij się − rzucił
Gordon.
− Ej, sam się zamknij. To było cieeekawe − oburzyła
się Natasha.
− Co?
− To o tych jaskółkach.
− Kurwa! − wydarł się William, przerywając te
przekomarzania, kiedy puszczona przez Benny'ego gałąź trafiła go w twarz.
Wreszcie doszliśmy do plaży, usiedliśmy na piasku,
wpatrując się w spokojny nurt rzeki. Wszyscy popijaliśmy piwo z tych samych
butelek. Wszyscy, oprócz mnie, palili papierosy. W radiu grała muzyka Mott the
Hoople. Podczas gdy inni rozmawiali i żartowali, śpiewałem. Natasha dosiadła
się do mnie z uśmiechem, a ja odpowiedziałem jej tym samym. Już lepiej
wyglądała. Opuchlizna dookoła podbitego oka ustąpiła, siniak powoli bladł. W
pewnym momencie poprosiłem, by zaśpiewała refren.
− Nieee. Nie, Moz. Nie chcesz tego słyszeć.
− Nie możesz wiedzieć, czego chcę, a czego nie chcę.
− Ale to akurat wiem.
− Zaśpiewaj.
− Nie.
− Zaśpiewaj. Proszę...
I zaśpiewała. Okropnie fałszowała, lecz wydawała mi się
przy tym taka urocza.
− A ostrzegałam, że nie chcesz tego słyszeć!
− Ależ nie, warto było, by wiedzieć na przyszłość, że
lepiej nigdy nie prosić cię o to.
Po chwili oboje wybuchliśmy śmiechem i napiliśmy się piwa,
ze wspólnej butelki.
Co do deszczu, nie pomyliłem się, nie minęło wiele czasu i
lunęło. Z krzykiem wszyscy rzuciliśmy się do ucieczki, przez las, w kierunku
parkingu. Benny zrzucił koszulkę, by przykryć radio. Ja i Natasha biegliśmy
obok siebie. Niespodziewanie zahaczyła o coś butem i zatrzymała się,
poprawiając zapięcie. Nie wiem czemu, poczułem się w obowiązku zaczekania na
nią, przez co zostaliśmy w tyle. Nie spieszyliśmy się. Już i tak byliśmy
przemoczeni.
− Moooz.
− Yhm?
Natasha złapała mnie za policzki i pocałowała. A potem
wszystko potoczyło się tak szybko. Nie odrywając się od jej ust i, opierając ją
o drzewo, pozwoliłem byśmy wzajemnie zrzucili z siebie niepotrzebne ubrania. W
pośpiechu kochaliśmy się niecierpliwie i intensywnie, a przez padające na nas
wielkie krople deszczu, traciliśmy oddech, tak, jak gdyby zabrakło tlenu w
powietrzu. Wszystko inne było nieważne, liczyliśmy się tylko my. Nie
reagowaliśmy na nawoływania naszych przyjaciół, po prostu oddawaliśmy się
rozkoszy i staraliśmy się powstrzymać jęki. Później dyszeliśmy głośno i
patrzyliśmy sobie w oczy. A deszcz nie przestawał padać.
− Moz, kocham cię.
− Ja też. Ja ciebie też.
***
Jako
pamiątka po tamtym wieczorze dopadło mnie lekkie przeziębienie, co nie
przeszkadzało mi w kochaniu i całowaniu się z Natashą w każdym możliwym
momencie. Czasami spotykaliśmy się u Williama, zamykaliśmy się w jego pokoju i
w przypływie euforii oddawaliśmy się rozkoszy. A podczas przerw w szkole
wymykaliśmy się poza jej teren i obdarowywaliśmy pocałunkami gdziekolwiek,
gdzie nie byliśmy zbytnio na widoku, w ciemnych zaułkach, cuchnących bramach,
brudnych klatkach schodowych, patrzyliśmy sobie oczy, trzymaliśmy się za ręce.
Wiedziałem, prędzej, czy później ktoś może nas nakryć i poddać krytyce ogółu.
Na przykład Annie. Annie nadal nie była niczego świadoma. Chyba tylko po to, by
czuć się pozornie bezpiecznie pozwalała się karmić kłamstwami. A ja jej ich nie
szczędziłem. I nie żałowałem, bo nie było czasu na żal, czy na cokolwiek innego
poza wiecznym, obsesyjnym myśleniem o Natashy. Annie pytała mnie:
− Zrobiłam coś nie tak? Steven zmieniłeś się, jesteś jakiś inny,
oddalasz się ode mnie.
− Nie, ostatnio po prostu dużo się dzieje.
− A co powiesz na ciastka po szkole? Ja dziś stawiam. OK?
− Przepraszam, nie mogę, muszę być w Universe...
Niezupełnie skłamałem, przygotowywaliśmy z zespołem trzy
nowe piosenki i spotykaliśmy się codziennie. Nie powiedziałem tylko, że pewnie
po próbie znowu wymknę się z Natashą do Williama. Annie popatrzyła na mnie ze
smutkiem.
− Oh, rozumiem. Nie mogę mieć pretensji, chodzi
przecież o twoją karierę. Ale jakbym cokolwiek robiła nie tak, powiesz mi o
tym, prawda?
− Oczywiście - zapewniałem, głaskając ją po policzku i nie
pytając, co w sumie miałaby „zrobić nie tak”.
Instynktownie nie przestawałem odsuwać się od Annie,
licząc, że tym sposobem sama wreszcie podda się i wycofa, a ja nie będę
zmuszony niczego jej tłumaczyć i nie będę zmuszony przyznawać się do swoich niemalże
obsesyjnych zdrad.
Natasha nigdy nie dopominała się, bym skończył z Annie. Nie
miała powodu i tak wiedziała, że cały jestem jej, na wyłączność.
Pewnego
dnia, wracając spóźniony na lekcje po kolejnej przerwie spędzonej poza terenem
szkoły, dostrzegłem siedzącą na podłodze, zapłakaną Alison. Chociaż byłem na
nią zły po tym, jak mnie ignorowała od kiedy związała się z tamtym Stevenem, z
którym uprawiała seks na imprezie, jej płacz wydawał mi się tak rozpaczliwy, że
nie mogłem przejść obojętnie i nie zareagować.
− Cześć... potrzebujesz pomocy? - zapytałem, kucając obok i
podając Alison chusteczkę.
W jednej chwili podniosła na mnie przerażone oczy, wstała
i, szlochając, po prostu pognała w kierunku schodów, a ja poszedłem do swojej
sali i przeprosiłem za spóźnienie.
Niedługo potem dowiedziałem się od siostry, że Alison jest
w ciąży, a Steven od seksu na imprezie, odszedł, jak tylko o tym usłyszał.
Przykra sprawa. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te łzy zwiastowały inne...
Annie
poprosiła mnie o rozmowę i obiecała nie zająć mi więcej niż kilka minut. W tej
sytuacji nie mogłem jej zbyć. Nieznalezienie kilku minut dla swojej
przyjaciółki byłoby zbyt podejrzane, nieprawda? A więc tego popołudnia po
szkole szedłem obok Annie w ciszy, czekając aż wreszcie powie, co miała do
powiedzenia i denerwując się lekko, jakby już coś przeczuwając. Intuicja mnie
nie zawiodła. Akurat tego popołudnia wyszło słońce i zostawiało zabawne ciebie
na policzkach Annie.
− Możesz mi powiedzieć, co cię łączy z Natashą? - zapytała,
przystając i nie spuszczając ze mnie wzroku.
A w jej oczach mogłem wyczytać wszystko. Naprawdę chciała
wiedzieć, była zdesperowana i gotowa na usłyszenie tego okropnego wyznania.
− Przepraszam, Annie. To się po prostu stało.
− Co? Co się stało?
Natychmiast wbiłem wzrok w chodnik i poczułem, jak palą
mnie policzki.
− Ja i Natasha...
Nie mogłem podnieść oczu i spojrzeć na Annie, byłem za
bardzo zawstydzony. Po chwili dotarło do mnie jej ciche westchnienie. Póki się
nie odezwała, nie wiedziałem, że płakała.
− Sypiasz z nią?
− Tak.
− Kłamałeś.
− Nie, kiedy mnie o to pytałaś, jeszcze nie...
Jeszcze wtedy myśl o sypianiu z Natashą wydawała mi się tak
abstrakcyjna, że mnie bawiła... Jak do tego doszło, że dziś stała się
zupełnie oczywista? Lecz nie dla Annie…
− Więc ile to trwa?
− Niedługo.
− Niedługo, znaczy od kiedy powiedziałam, że nie chcę tego
zrobić? O Boże, poszedłeś do innej po to, czego ci nie dałam?
Annie ukryła twarz w dłoniach i płakała głośno. Niepewnie
podniosłem na nią oczy. Czy mogłem ją jakoś pocieszyć? Czy powinienem, skoro
sam sprawiam jej ból? A jeżeli powinienem: to w jaki sposób?
− Nie, nie to nie tak...
Potem odruchowo chwyciłem ją za ramiona, a ona, odpychając
mnie, zawołała:
− Nie! Już nic nie mów. Nigdy nie przypuszczałam, że
pewnego dnia cię znienawidzę. − Annie popatrzyła na mnie załzawionymi oczami, a
w jej głosie była wściekłość. – od dzisiaj po prostu zachowujmy się tak,
jakbyśmy byli sobie obcy.
Nic więcej nie powiedziała. Ja też nie, nic nie zrobiłem,
pozwoliłem jej odejść. I tak oto serce Annie zostało złamane.
I oto V-ty rozdział, czyli połowa opowiadania. A kto uważa, że wszystko się wyjaśniło i nic zaskakującego się więcej nie wydarzy, ten myli się mocno, bo mam wrażenie, że akcja rozpoczyna się dopiero...
Wstawiam też link do tytułowej piosenki Sing your life:
(Wykorzystałam solową piosenkę Morrisseya jako piosenkę The Nosebleeds i pewnie jeszcze kilka razy tak zrobię).
PS. Przy okazji tego rozdziału zapraszam do posłuchania też piosenki Mott the Hoople - Ready for love, była to moja inspiracja podczas pisania.