poniedziałek, 4 grudnia 2017

ROZDZIAŁ V

SING YOUR LIFE

            Wspomnienie wyznania Natashy nie dawało mi spokoju. Czy to w ogóle możliwe? Zakochać się w kimś takim jak ja? Owszem, moja mama i siostra mnie kochały, bo mamy zazwyczaj kochają swoich synów, taka ich natura, a siostry swoich braci. Ale na przykład ojciec tego nie potrafił. I nie dziwiłem mu się. Bo i za co mnie kochać? Za nieumiejętność wyrażania emocji w innej formie niż przelewając słowa na papier? Za opakowanie antydepresantów na moim nocnym stoliku? Za wieczne pretensje o wszystko do wszystkich, bo nie czują tak jak ja, kiedy w rzeczywistości sam jestem odstającym od nich elementem? Zapytałem o to Natashę, nadal z twarzą wtuloną w jej piersi, a ona powiedziała:
− Ohhh, Moz, jaki ty głuuupi, nie kocha się za coś, tylko mimo wszystko.
I zapaliła papierosa.
O tak, byłem po prostu głupi.
Potem ubraliśmy się i siedzieliśmy obok siebie w milczeniu, póki nie przyszedł William. Jeszcze przez pewien czas rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Wreszcie Natasha położyła się do łóżka. Ja i William spaliśmy na kanapie. A kolejny dzień, odkąd wstaliśmy i szykowaliśmy się do szkoły, oczywiście witał nas deszczem. Ah tak, Manchester.
Na popołudniowej próbie byłem rozkojarzony. To, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru nadal do mnie nie docierało, wydawało się nierealnym snem. I nie mogłem pozbyć się uczucia, że nie obudziłem się jeszcze. Pozostali członkowie musieli powtarzać mi wszystkie polecenia po kilka razy, a i tak zaliczałem wpadki. „Czemu nie śpiewasz? No kurwa, śpiewaj. Znowu przegapiłeś wejście”, irytowali się przez cały czas. Może inni nazwaliby ten stan zakochaniem, ja nazywałem go chwilowym problemem z koncentracją. W pewnym momencie William zarządził przerwę i pociągnął mnie na zaplecze.
− Ehm, wiem, że się przeruchałeś z Natashą – wyrzucił wprost, zapalając przy tym papierosa i poczęstował mnie, jak zwykle, mimo mojej wiecznej odmowy.
− Skąd to wiesz?
− Nie bez powodu nazywają mnie „medium” − zachichotał. − Ja wszystko wiem.
W tamtym momencie mu uwierzyłem. Potem dowiedziałem się, że to sąsiad po prostu słyszał jej jęki, a lubił poplotkować…
− No cóż.
Stwierdziłem, że nie mam nic więcej do powiedzenia.
William patrzył mi prosto w oczy, mimo że robiłem wszystko, by uniknąć jego wzroku i tego pytania, które wiedziałem, że musi paść.
− A co z Annie?
− Nic.
− Stevie. Tak się nie da, po prostu się nie da i tyle.
− Jak?
− Nie możesz mieć ich obu.
− OK, wracajmy, już wystarczająco przeciągamy tę przerwę.
− Ja tak serio, zdecyduj się! Jeżeli masz do wyboru złamać serce jednej dziewczyny lub dwóch, to lepiej jednej.
Kiedy nie zamierzałem łamać niczyich serc...
− Nieważne. Powiedz mi, kto to zrobił Natashy - poprosiłem, mając na myśli jej podbite oko.
− Zapytaj ją.
− Zapytałem i nie powiedziała mi.
William wzruszył ramionami, wyszliśmy z zaplecza i kontynuowaliśmy próbę. Dopiero, kiedy pewnego wieczoru leżałem w swoim łóżku, wpatrzony bezczynnie w sufit, dotarło do mnie wszystko. To, co się wydarzyło, wydarzyło się naprawdę. A w związku z tym dotarły do mnie i konsekwencje. W jednej chwili poczułem, że moje ciało drętwieje, pokryte nieprzyjemnym zimnym potem. Ten seks z Natashą nie był nieznaczącym nic incydentem, jak sobie wmawiałem, a zwyczajną zdradą wobec Annie. To, czy ona się o tym dowie, czy nie, nie zmieni faktów... Ze wstydu przykryłem się cały, jakbym po tamtym niechlubnym uczynku nie był już godzien oglądania tego świata. I tak zastał mnie sen, sen bez snów, za to rano ponownie doszło do głosu sumienie. Nic innego, a poczucie winy, stało się powodem unikania Annie. „Nie. Nie dzisiaj, mam próbę, obiecałem mamie, że...”, to były moje wieczne usprawiedliwienia. Niestety, skrzywdzę Annie, jeżeli powiem jej o sobie i Natashy i, jeżeli nie powiem, też. Czyż nie jest tak, że czasami chcemy wyznać coś komuś tylko po to, by nam samym ulżyło? A tamci stwierdzają potem, że woleliby się tego nigdy nie dowiedzieć. Jak zareagowałaby Annie? Obawiałem się to sprawdzać. Obawiałem się być uczciwy, bo bycie uczciwym oznaczało wyznać jej nieuczciwość. W dodatku coś cały czas przyciągało mnie do Natashy. Wiedziałem, co. Nie tylko jej atrakcyjność, a wspomnienie chwili, kiedy wyznała zrezygnowana, że chyba się we mnie zakochała… Wreszcie, wykończony niespokojnym sumieniem, bezsennymi nocami i wszelkimi sposobami unikania Annie, poprosiłem Williama o rozmowę.
Po próbie poszliśmy do jego mieszkania, zjedliśmy tosty i napiliśmy się (on oczywiście piwa, a ja kawy).
− Bo wiesz... my tak jakby zrobiliśmy to dla Annie − powiedziałem, uzmysławiając sobie, że zabrzmiało idiotycznie.
William niemalże zakrztusił się piwem.
− Co?!
Nie pomijając niczego opowiedziałem mu o mojej wizycie u Annie, o tym, że się pocałowaliśmy, a potem chcieliśmy uprawiać seks, lecz wyszło, jak wyszło.
− Annie powtarzała, że nie jest jeszcze gotowa. I doszedłem do przykrego wniosku, że to ja nie umiem jej przygotować. Nie czułem się z tym zbyt dobrze…
− Widocznie oboje nie byliście jeszcze gotowi. Pierwszy raz to się pamięta przez resztę życia! − OK, dzięki Will, na pewno go zapamiętam. −  A więc lepiej, żeby nie okazał się porażką.
− Wiedziałem, że Natasha ma w tych sprawach doświadczenie. Zaproponowała, że może mi pokazać, jak odpowiednio przygotować dziewczynę... Tego wieczoru była inna niż zazwyczaj. Sama chyba potrzebowała czułości. Cieszyłem się, że pomoże mi z Annie. A potem po prostu nie mogłem się opamiętać i pogodzić się z tym, że to zdrada.
− Niestety, my kolesie tak już mamy, myślimy rozporkiem. Albo nie myślimy w ogóle, jak tylko trafia się okazja do poruchania. I to taka atrakcyjna okazja…
− Nie wiem, co mam zrobić.
− Lubisz Annie? Podoba ci się?
− Tak.
− Lubisz Natashę?
− Tak.
Natasha wyznała, że chyba się we mnie zakochała... mimo wszystkich moich wad…
− Tak, jak ci powiedziałem, jednej z nich musisz złamać serce. Ty sam zdecydujesz, czy to będzie Annie, czy to będzie Natasha. Ale lepiej, żebyś dość szybko podjął tę decyzję.
William zgniótł puszkę po piwie. Jak zwykle nie zignorował moich problemów i dobrze mi doradzał. Niestety, byłem zbyt wielkim tchórzem, jeżeli chodzi o podjęcie decyzji, więc poprzestałem na unikaniu i Annie i Natashy.

***

            Wreszcie nastał ten dzień, dzień debiutu na scenie w Universe wokalisty i tekściarza The Nosebleeds, czyli mnie. Nigdzie tego nie ogłaszaliśmy, chcieliśmy, by była to niespodzianka. Plan wydawał się prosty. Na początku zagrają kilka swoich poprzednich kawałków, a potem zapowiedzą mnie i wykonamy piosenkę z moim tekstem oraz z muzyką Gordona, przygotowywaną ostatnimi tygodniami i dopracowywaną, jeżeli nie do perfekcji, to chociaż do stanu zadowalającego nas w większym stopniu. Trochę się denerwowałem, nie samym śpiewaniem, bo uwierzyłem wreszcie, że jestem w tym dobry, o ile chodzi o technikę. Tylko czy inny mnie zaakceptują? Nie byłem pewien. Nie mogłem być. Jedyne, czego możemy być pewni w życiu to, że prędzej, czy później wszyscy umrzemy. Podobno boimy się tego, co niepewne. A skoro tak, nie powinniśmy bać się śmierci…
Podobne rozważania zaprzątały mi myśli w wieczór scenicznego debiutu. To była niedziela. Kiedy pozostali członkowie stroili instrumenty, ja poszedłem na zaplecze i wpatrzony w swoje lekko przestraszone odbicie w brudnym lustrze, modliłem się: Boże, jeżeli istniejesz, pozwól mi, proszę, chociaż raz odnieść sukces w życiu.
Niespodziewanie przyszedł William. Z uśmiechem na twarzy, opierając dłonie o moje ramiona, powtarzał:
− Nie martw się, będzie dobrze, rozpieprzymy system, zobaczysz, będzie dobrze.
A ja nie odpowiedziałem, zastanawiając się, czy kiedykolwiek tekst piosenki w moich ustach zabrzmi tak przekonująco, jak przekonująco brzmi wszystko w ustach Williama.
The Nosebleeds rozpoczęli występ. Nie wyszedłem z zaplecza, bo nie zamierzałem kręcić się przedtem po klubie w tym, w czym mam wystąpić na scenie, czyli w czarnych spodniach i błękitnej, szerszej, rozpiętej do połowy koszuli. Pierwszy raz stwierdziłem sam o sobie, że chyba jestem dość przystojny. W pewien sposób to dodało mi odwagi. Już nie czułem zdenerwowania, kiedy William ogłosił:
− Moi drodzy przyjaciele, przez ostatni czas mieliśmy wrażenie, że czegoś brak w naszym zespole i zastanawialiśmy się, czego... czego, a tak naprawdę: kogo. Oczywiście, wokalisty. Lecz wokal to nie wszystko, potrzebny jest jeszcze dobry tekst no i (nie oszukujmy się, dziewczyny!), dobry wygląd, charyzma. O tak, charyzma! − Panującą ciszę i skupienie zakłócił chichot dziewczęcej części publiczności. − Aż wreszcie trafiliśmy na kogoś odpowiedniego, powitajmy go brawami, w piosence „Sing your life” nasz wokalista i autor tekstu Steven Patrick Morrissey!
Oh, William, urodzony mówca. To jego zasługa, że pierwszy raz wszedłem na scenę wsłuchany w echo braw. Wszystko ucichło, kiedy rozbrzmiała muzyka i mój głos, a ten wzmocniony przez mikrofon, wydawał mi się dziwny, jak gdyby nienależący do mnie. Przy scenie stała Annie, nie mogłem jej nie zaprosić. Była podekscytowana. Przez cały czas przygotowań dodawała mi wsparcia. Przyszła tu specjalnie dla mnie. Wystroiła się specjalnie dla mnie. Na występ przyjechała też moja siostra, jej chłopak Erick oraz kilkoro ich przyjaciół. No i oczywiście Natasha. Siedziała przy stoliku w rogu lokalu, zakładając nogę na nogę. Paliła papierosa. Wpatrywała się we mnie tak intensywnie, że to wywoływało dreszcze.

Sing your life
Any fool can think of words that rhyme
Many others do
Why don't you?, śpiewałem.

Swoim tekstem przekonywałem wszystkich, by nie ukrywali tego, co myśleli, co czuli, co lubili, a czego nie. A oni wczuwali się w przesłanie, zaakceptowali mnie. W jednej uzmysłowiłem sobie: moim przeznaczeniem jest zwracać nadzieję tym wszystkim uważanym za „innych”. Nierealne stawało się realne. Niespodziewanie ogarnęła mnie prawdziwa pewność siebie. Już wiedziałem, że robię to, co powinienem. Nie mniej. Nie więcej, tylko tyle i aż tyle. Przy tym chodziłem po scenie, też bujając się w rytm. Potem znowu rozległy się brawa. Na koniec, kłaniając się nisko, powiedziałem "dziękuję". Kilka osób mi gratulowało albo zadawało wszelkiego typu pytania. To tylko jeden występ... nie powinienem wyobrażać sobie za wiele, mimo wszystko nie mogłem powstrzymać nieśmiałego optymizmu. Annie przytulała się do mnie i powtarzała, jak jej się podobało. Może liczyła, że uczcimy sukces wspólnie, bo wydawała się zawiedziona, kiedy powiedziałem, że spędzę resztę wieczoru z zespołem. Serdecznie podziękowałem siostrze i Erickowi za przybycie i uciekłem z powrotem na zaplecze. Jeff otworzył szampana, lecz zamiast lać go do kieliszków, lał na pozostałych. Wszyscy, całym zespołem, przybiliśmy sobie piątki, opowiadaliśmy wzajemnie o swoich wrażeniach. Po chwili zjawiła się Natasha i... podała mi rękę.
− Moje szczere gratulacje, Moz.
− Moje szczere podziękowania.
Przez moment patrzyliśmy sobie w oczy i, jestem pewien, oboje czuliśmy napięcie.
− To jak, jedziemy się zabawić? − zaproponował William.
Nikt o nic nie pytał, po prostu wszyscy przystali na tę propozycję. Nie wiadomo kiedy dołączyła do nas Candy, narzeczona Jeff'a, prawdziwa piękność o idealnej figurze, zdrowej oliwkowej cerze i długich do pasa prostych, kasztanowych włosach. Po chwili siedziała obok mnie i Gordona, na kolanach Jeff'a, na tylnym siedzeniu samochodu Benny'ego, który złapał za kierownicę i ruszył z piskiem opon. Cisnęliśmy się tu całą piątką. Słuchaliśmy radia, powtarzając refreny piosenek i krzycząc bez powodu, a obok nas na swoim motorze pędził William oraz wtulona w jego plecy Natasha. W tym tempie szybko dotarliśmy na przedmieście Manchesteru i zatrzymaliśmy się na leśnym parkingu. Z bagażnika zabraliśmy kilka butelek piwa, przenośne radio i ruszyliśmy w kierunku rzeki, gdzie znajdowała się dzika plaża. Jak na koniec maja był wyjątkowo ciepły, przyjemny wieczór, mimo że na ciemnym niebie wisiały chmury.
− Nie oddalajmy się lepiej zbytnio, zaraz lunie deszcz − ostrzegłem.
Benny to zignorował, a Gordon kazał mi "nie pierdolić".
− E tam, nie jesteśmy z cukru - stwierdził William.
− Candy jest z cukru − dodał Jeff, przytulając ją. − Mój cukiereczek.
− A wiecie czemu przed deszczem jaskółki nisko latają? − zapytałem. − Powietrze wysoko robi się ciężkie, a one żywią się owadami, które wtedy obniżają lot.
− O rety, ten znowu z tym deszczem, zamknij się − rzucił Gordon.
− Ej, sam się zamknij. To było cieeekawe − oburzyła się Natasha.
− Co?
− To o tych jaskółkach.
− Kurwa! − wydarł się William, przerywając te przekomarzania, kiedy puszczona przez Benny'ego gałąź trafiła go w twarz.
Wreszcie doszliśmy do plaży, usiedliśmy na piasku, wpatrując się w spokojny nurt rzeki. Wszyscy popijaliśmy piwo z tych samych butelek. Wszyscy, oprócz mnie, palili papierosy. W radiu grała muzyka Mott the Hoople. Podczas gdy inni rozmawiali i żartowali, śpiewałem. Natasha dosiadła się do mnie z uśmiechem, a ja odpowiedziałem jej tym samym. Już lepiej wyglądała. Opuchlizna dookoła podbitego oka ustąpiła, siniak powoli bladł. W pewnym momencie poprosiłem, by zaśpiewała refren.
− Nieee. Nie, Moz. Nie chcesz tego słyszeć.
− Nie możesz wiedzieć, czego chcę, a czego nie chcę.
− Ale to akurat wiem.
− Zaśpiewaj.
− Nie.
− Zaśpiewaj. Proszę...
I zaśpiewała. Okropnie fałszowała, lecz wydawała mi się przy tym taka urocza.
− A ostrzegałam, że nie chcesz tego słyszeć!
− Ależ nie, warto było, by wiedzieć na przyszłość, że lepiej nigdy nie prosić cię o to.
Po chwili oboje wybuchliśmy śmiechem i napiliśmy się piwa, ze wspólnej butelki.
Co do deszczu, nie pomyliłem się, nie minęło wiele czasu i lunęło. Z krzykiem wszyscy rzuciliśmy się do ucieczki, przez las, w kierunku parkingu. Benny zrzucił koszulkę, by przykryć radio. Ja i Natasha biegliśmy obok siebie. Niespodziewanie zahaczyła o coś butem i zatrzymała się, poprawiając zapięcie. Nie wiem czemu, poczułem się w obowiązku zaczekania na nią, przez co zostaliśmy w tyle. Nie spieszyliśmy się. Już i tak byliśmy przemoczeni.
− Moooz.
− Yhm?
Natasha złapała mnie za policzki i pocałowała. A potem wszystko potoczyło się tak szybko. Nie odrywając się od jej ust i, opierając ją o drzewo, pozwoliłem byśmy wzajemnie zrzucili z siebie niepotrzebne ubrania. W pośpiechu kochaliśmy się niecierpliwie i intensywnie, a przez padające na nas wielkie krople deszczu, traciliśmy oddech, tak, jak gdyby zabrakło tlenu w powietrzu. Wszystko inne było nieważne, liczyliśmy się tylko my. Nie reagowaliśmy na nawoływania naszych przyjaciół, po prostu oddawaliśmy się rozkoszy i staraliśmy się powstrzymać jęki. Później dyszeliśmy głośno i patrzyliśmy sobie w oczy. A deszcz nie przestawał padać.
− Moz, kocham cię.
− Ja też. Ja ciebie też.

***

            Jako pamiątka po tamtym wieczorze dopadło mnie lekkie przeziębienie, co nie przeszkadzało mi w kochaniu i całowaniu się z Natashą w każdym możliwym momencie. Czasami spotykaliśmy się u Williama, zamykaliśmy się w jego pokoju i w przypływie euforii oddawaliśmy się rozkoszy. A podczas przerw w szkole wymykaliśmy się poza jej teren i obdarowywaliśmy pocałunkami gdziekolwiek, gdzie nie byliśmy zbytnio na widoku, w ciemnych zaułkach, cuchnących bramach, brudnych klatkach schodowych, patrzyliśmy sobie oczy, trzymaliśmy się za ręce. Wiedziałem, prędzej, czy później ktoś może nas nakryć i poddać krytyce ogółu. Na przykład Annie. Annie nadal nie była niczego świadoma. Chyba tylko po to, by czuć się pozornie bezpiecznie pozwalała się karmić kłamstwami. A ja jej ich nie szczędziłem. I nie żałowałem, bo nie było czasu na żal, czy na cokolwiek innego poza wiecznym, obsesyjnym myśleniem o Natashy. Annie pytała mnie:
− Zrobiłam coś nie tak? Steven zmieniłeś się, jesteś jakiś inny, oddalasz się ode mnie.
− Nie, ostatnio po prostu dużo się dzieje.
− A co powiesz na ciastka po szkole? Ja dziś stawiam. OK?
− Przepraszam, nie mogę, muszę być w Universe...
Niezupełnie skłamałem, przygotowywaliśmy z zespołem trzy nowe piosenki i spotykaliśmy się codziennie. Nie powiedziałem tylko, że pewnie po próbie znowu wymknę się z Natashą do Williama. Annie popatrzyła na mnie ze smutkiem.
− Oh, rozumiem. Nie mogę mieć pretensji, chodzi przecież o twoją karierę. Ale jakbym cokolwiek robiła nie tak, powiesz mi o tym, prawda?
− Oczywiście - zapewniałem, głaskając ją po policzku i nie pytając, co w sumie miałaby „zrobić nie tak”.
Instynktownie nie przestawałem odsuwać się od Annie, licząc, że tym sposobem sama wreszcie podda się i wycofa, a ja nie będę zmuszony niczego jej tłumaczyć i nie będę zmuszony przyznawać się do swoich niemalże obsesyjnych zdrad.
Natasha nigdy nie dopominała się, bym skończył z Annie. Nie miała powodu i tak wiedziała, że cały jestem jej, na wyłączność.
            Pewnego dnia, wracając spóźniony na lekcje po kolejnej przerwie spędzonej poza terenem szkoły, dostrzegłem siedzącą na podłodze, zapłakaną Alison. Chociaż byłem na nią zły po tym, jak mnie ignorowała od kiedy związała się z tamtym Stevenem, z którym uprawiała seks na imprezie, jej płacz wydawał mi się tak rozpaczliwy, że nie mogłem przejść obojętnie i nie zareagować.
− Cześć... potrzebujesz pomocy? - zapytałem, kucając obok i podając Alison chusteczkę.
W jednej chwili podniosła na mnie przerażone oczy, wstała i, szlochając, po prostu pognała w kierunku schodów, a ja poszedłem do swojej sali i przeprosiłem za spóźnienie.
Niedługo potem dowiedziałem się od siostry, że Alison jest w ciąży, a Steven od seksu na imprezie, odszedł, jak tylko o tym usłyszał. Przykra sprawa. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te łzy zwiastowały inne...
            Annie poprosiła mnie o rozmowę i obiecała nie zająć mi więcej niż kilka minut. W tej sytuacji nie mogłem jej zbyć. Nieznalezienie kilku minut dla swojej przyjaciółki byłoby zbyt podejrzane, nieprawda? A więc tego popołudnia po szkole szedłem obok Annie w ciszy, czekając aż wreszcie powie, co miała do powiedzenia i denerwując się lekko, jakby już coś przeczuwając. Intuicja mnie nie zawiodła. Akurat tego popołudnia wyszło słońce i zostawiało zabawne ciebie na policzkach Annie.
− Możesz mi powiedzieć, co cię łączy z Natashą? - zapytała, przystając i nie spuszczając ze mnie wzroku.
A w jej oczach mogłem wyczytać wszystko. Naprawdę chciała wiedzieć, była zdesperowana i gotowa na usłyszenie tego okropnego wyznania.
− Przepraszam, Annie. To się po prostu stało.
− Co? Co się stało?
Natychmiast wbiłem wzrok w chodnik i poczułem, jak palą mnie policzki.
− Ja i Natasha...
Nie mogłem podnieść oczu i spojrzeć na Annie, byłem za bardzo zawstydzony. Po chwili dotarło do mnie jej ciche westchnienie. Póki się nie odezwała, nie wiedziałem, że płakała.
− Sypiasz z nią?
− Tak.
− Kłamałeś.
− Nie, kiedy mnie o to pytałaś, jeszcze nie...
Jeszcze wtedy myśl o sypianiu z Natashą wydawała mi się tak abstrakcyjna, że  mnie bawiła... Jak do tego doszło, że dziś stała się zupełnie oczywista?  Lecz nie dla Annie…
− Więc ile to trwa?
− Niedługo.
− Niedługo, znaczy od kiedy powiedziałam, że nie chcę tego zrobić? O Boże, poszedłeś do innej po to, czego ci nie dałam?
Annie ukryła twarz w dłoniach i płakała głośno. Niepewnie podniosłem na nią oczy. Czy mogłem ją jakoś pocieszyć? Czy powinienem, skoro sam sprawiam jej ból? A jeżeli powinienem: to w jaki sposób?
− Nie, nie to nie tak...
Potem odruchowo chwyciłem ją za ramiona, a ona, odpychając mnie, zawołała:
− Nie! Już nic nie mów. Nigdy nie przypuszczałam, że pewnego dnia cię znienawidzę. − Annie popatrzyła na mnie załzawionymi oczami, a w jej głosie była wściekłość. – od dzisiaj po prostu zachowujmy się tak, jakbyśmy byli sobie obcy.
Nic więcej nie powiedziała. Ja też nie, nic nie zrobiłem, pozwoliłem jej odejść. I tak oto serce Annie zostało złamane.

I oto V-ty rozdział, czyli połowa opowiadania. A kto uważa, że wszystko się wyjaśniło i nic zaskakującego się więcej nie wydarzy, ten myli się mocno, bo mam wrażenie, że akcja rozpoczyna się dopiero...

Wstawiam też link do tytułowej piosenki Sing your life:
(Wykorzystałam solową piosenkę Morrisseya jako piosenkę The Nosebleeds i pewnie jeszcze kilka razy tak zrobię).


PS. Przy okazji tego rozdziału zapraszam do posłuchania też piosenki Mott the Hoople - Ready for love, była to moja inspiracja podczas pisania.