poniedziałek, 24 lipca 2017

PROLOG

SUFFER LITTLE CHILDREN

                Gdybym miał opisać swoje dzieciństwo jednym słowem, opisałbym je jako przeciętne. Omijało mnie nie tylko to, co dobre, lecz także to, co złe. Nieustannie wydawało mi się, że wielkie rzeczy zdarzają się w życiu innych ludzi, nie w moim i mojej rodziny. Moja rodzina też była po prostu przeciętna: mama, tata, siostra i ja. Może postaram się scharakteryzować ich krótko, po kolei.
                Mama, chociaż nosiła królewskie imię Elizabeth, mi kojarzyła się prędzej z Kopciuszkiem. Była ładna, dbała o wygląd, czy to wychodząc na niedzielną mszę, czy wykonując domowe obowiązki i nucąc przy tym piosenki ze swoich ulubionych musicali. Pracowała w bibliotece, naprawdę kochała książki. A ja kochałem książki i mamę, za to, że porzuciła marzenie o uniwersyteckiej karierze, wyszła za zwykłego przedstawiciela klasy robotniczej, urodziła dwójkę dzieci i nigdy, nigdy na nic się nie skarżyła. 
                Tata, Peter, był człowiekiem praktycznym i twardo stąpającym po ziemi. Pracował jako ochroniarz na stacji kolejowej bardzo blisko domu. Pociągi przejeżdżały non stop za naszymi oknami. Nie przyzwyczaiłem się do tego dźwięku mimo upływu lat, wciąż wydawał mi się tak samo smutny. Tata miał wadę wymowy, z czego często żartowaliśmy: ja i moja siostra. Rozmawialiśmy, przedrzeźniając go, nie w jego obecności, bo pewnie by się zdenerwował.
− Nie wolno żartować z taty! − powtarzała mama, a sama śmiała się po kryjomu do rozpuku, słuchając tego przedrzeźniania.
Tata po pracy wiecznie wracał poddenerwowany i to chyba nie podobało się mamie, bo przestała dzielić z nim łóżko i postanowiła wynieść się na kanapę w pokoju dziennym. Nie pozwalała mu się przytulać i całować, co pewnie zbytnio go nie zmartwiło, bo nie lubił takich gestów. Dla mnie i mojej siostry też nigdy nie był czuły. Nie brał nas na ręce przy powitaniach, nie sadzał sobie na kolanach, nie układał do snu. Czy mi tego brakowało? Nie wiem. Początkowo wydawało mi się, że tak. A potem obserwowałem, jak moja siostra żebrała o każdy czuły gest z jego strony, wyciągała ręce, by ją podnosił albo sama pchała mu się na kolana. Uważałem, że to po prostu upokarzające i, dla odmiany, zacząłem unikać wszelkich czułości taty. Na przykład, kiedy szedł gdzieś z nami, moja siostra z zadowoleniem chwytała jego dłoń, a ja - dłoń mojej siostry. Chciałem udowodnić sobie i wszystkim dookoła, że jest dobrze tak, jak jest. Nie zamierzałem walczyć o coś, co nie było mi przeznaczone. Wolałem, by inni myśleli, że to nie tata mnie odtrąca, tylko ja jego.
                Moja siostra Jacqueline, albo po prostu Jackie, chociaż starsza tylko o rok, od najmłodszych lat czuła się odpowiedzialna za mnie. Nie wymagało to wiele trudu, bo dzieliliśmy jeden pokój i byliśmy w zasadzie nierozdzielni. Chodziliśmy wspólnie do szkoły i ze szkoły, bawiliśmy się na podwórku i kąpaliśmy. Jackie z wyglądu przypominała mamę. Nie była aż tak ładna, za to cały czas się uśmiechała i roztaczała wokół siebie namacalne ciepło. Uwielbiała zwierzęta. Wiecznie sprowadzała do domu bezpańskie koty, a potem tata krzyczał na nią, wyrzucając je za drzwi. A więc Jackie zaczęła dokarmiać koty na podwórku. To sprawiało jej dużo radości. 
                A jaki byłem ja? Zawsze cichy, spokojny i niezdecydowany. Chociaż jeszcze wtedy nie decydowałem o żadnych ważnych sprawach. W szkole przez cały czas czułem się zawstydzony i sam nie wiedziałem czym. Większość moich szkolnych kolegów i koleżanek uważała mnie za dziwaka. Nie umiałem z nimi rozmawiać, żartować i wygłupiać się. Za to nauczyciele wydawali mi się groźni i apodyktyczni. O tak, o wiele lepiej czułem się w domu. Lubiłem zwłaszcza niedziele. Od rana szliśmy całą rodziną do kościoła, a później do parku i do cukierni. Byliśmy naprawdę przeciętni i wiedliśmy naprawdę przeciętne życie. 
                W połowie lat sześćdziesiątych Manchesterem zatrzęsła wieść o serii morderstw na wrzosowiskach. Para psychopatycznych morderców, Myra Hindley i Ian Brady zamordowali i pochowali w wykopanych przez siebie płytkich grobach trójkę dzieci. Najmłodsza była dziesięcioletnia Lesley Downey, potem dwunastoletni John Kilbride i siedemnastoletni Edward Evans. Mówiła o tym cała Anglia. Mimo że rodzice chronili mnie i Jackie przed takimi strasznymi wiadomościami, nie sposób było ich nie słyszeć. Zdjęcia tych dzieci krzyczały z pierwszych stron prasy, tak zostali zapamiętani, nigdy nie dorośli... 
                Pewnego dnia wieczorem, ja i Jackie leżeliśmy już w łóżkach i czytaliśmy artykuł w gazecie o procesie morderców z wrzosowisk.
− Zostali skazani na dożywotnie więzienie. To znaczy, że nigdy nie wyjdą na wolność i już nikogo nie zabiją - skomentowała Jackie i wróciła do czytania artykułu - Myra Hindley i Ian Brady wykorzystali seksualnie i zamordowali trójkę dzieci w wieku dziesięć- siedemnaście lat.
− Co to znaczy: wykorzystać seksualnie? − zapytałem.
Jackie zastanowiła się.
− Może... po prostu robili z nimi seks? No wiesz, to, co ostatnio kotki.
Niewiele wtedy o tych sprawach wiedziałem. W sumie nie wiedziałem nic, oprócz tego, że seks jest elementem świata dorosłych i podzieliłem się tą uwagą z Jackie, a ona przytaknęła.
− Może dlatego umarli. Bo dzieci nie mogą robić seksu, a oni go z nimi zrobili − rozważałem.
− Może - odpowiedziała Jackie. − Aleee podobno potem jeszcze poderżnęli im gardła, tu napisali, że Lesley i Johnowi. O tak.
Wykonała poziomy ruch wzdłuż swojej szyi.
W tym momencie drzwi pokoju się otworzyły i stanęła w nich mama.
− Jacqueline, Steven, do spania. Jutro nie wstaniecie do szkoły! − zawołała, gasząc światło.
Nie widziała, jak Jackie chowała gazetę pod poduszkę. Tej nocy i przez wiele kolejnych dręczyły mnie koszmary. Śnili mi się mordercy, Hindley i Brady, gonili mnie na wrzosowiskach. Byli tam też Lesley i John z poderżniętymi gardłami. Edward z ranami zadanymi siekierą. Nie mogłem uciec, zupełnie jakbym stracił czucie w nogach. I wtedy mordercy mnie dopadali. Budziłem się z krzykiem, płakałem i pędziłem do mamy. Wielokrotnie tłumaczyła mi, że jestem bezpieczny, nie mam się czego obawiać, bo przecież mordercy zostali złapani. Niestety ani te zapewnienia, ani nic innego nie potrafiło uleczyć tego strachu, a może pierwszych symptomów depresji. Niczym się nie cieszyłem. Nie mogłem jeść, uczyć się i dospać do rana bez kolejnego koszmaru, czy zsikania się w łóżko. Wiecznie byłem wystraszony. Obsesyjnie myślałem o trzech ofiarach morderstw na wrzosowiskach. Z tego wszystkiego rozchorowałem się. Niegroźne przeziębienie szybko przeszło w zapalenie oskrzeli. Przeleżałem w łóżku Boże Narodzenie. Z gorączką rozpakowywałem swoje prezenty. I nimi też umiałem cieszyć się tylko kilka krótkich chwil. Nadszedł Sylwester. Nadal byłem chory i gorączkowałem. Przyjechała do nas siostra mamy, ciocia Victoria (kolejne królewskie imię) z mężem i dwoma córkami, moimi kuzynkami, siedmioletnią Molly i czteroletnią Agnes. Kiedy zwykle się widywaliśmy, bawiliśmy się w dom. Ja i Jackie byliśmy małżeństwem, Molly naszą starszą, a Agnes młodszą córką. Tak też się wszyscy wzajemnie do siebie zwracaliśmy: żono, mężu, mamo, tato. Było śmiesznie. Ja i Jackie odliczaliśmy dni do przyjazdu kuzynek. Ale ostatecznie mama zabroniła wstawać mi z łóżka, bo to mogło pogorszyć chorobę. Więc tylko przypatrywałem się ich zabawom. Wieczorem przyszli jeszcze sąsiedzi z synem Simonem. Dorośli siedzieli przy stole. Byli nieco podpici, śmiali się głośno. Moja siostra, kuzynki i Simon bawili się za to w koncert. Wchodzili na kanapę i przekrzykiwali się wzajemnie, choć nie znali tekstów puszczonych z jednej z płyt mamy piosenek. Pomimo hałasu, zasnąłem. Obudziłem się po północy. Podszedłem do okna i wdrapałem się na parapet. Przed domem rodzice stali blisko siebie, lecz wyczuwało się między nimi dystans. Ciocia trzymała w ramionach śpiącą Agnes. Wujek i sąsiedzi puszczali fajerwerki, a Simon sztuczne ognie, strasząc moją siostrę i kuzynkę. Wszyscy z podziwem spoglądali w niebo rozbłyskujące wszelkimi możliwymi kolorami. Wszyscy czuli radość i nadzieję na to, co dobrego przyniesie przyszły rok. Wszyscy wydawali się szczęśliwi. Tylko ja, po raz pierwszy w życiu poczułem w tamtym momencie prawdziwą wszechogarniającą samotność, która porwała mnie w szpony i nigdy nie wypuściła. 
                Rodzice martwili się o mnie. Do poprzednich objawów mojej depresji doszedł jeszcze lęk przed wychodzeniem z domu. Przez kolejne lata codzienne wyjście do szkoły było nie lada problemem. Chociaż wieczorem czułem się zupełnie dobrze, rano pojawiała się gorączka, dostawałem mdłości i biegunki.
− Dość − postanowił raz tata. − Tak nie może być.
I posłał mnie do szkoły, z bolącym brzuchem, ledwie trzymającego się na nogach. Leżałem na kozetce u pani higienistki, dopóki nie odebrała mnie zaalarmowana o moim samopoczuciu mama. Tata też odpuścił. Zrozumiał, że to coś poważniejszego niż dziecięce widzi-mi-się. Wreszcie rodzice zabrali mnie do lekarza. Pani psycholog, blondynka w ciasnym koku, o wysokim czole rozmawiała ze mną, zadając przeróżne pytania. Czemu jesteś smutny? Czemu nie lubisz szkoły? Czemu nie chcesz bawić się z innymi dziećmi? Nie wiem, to była moja odpowiedź na wszystko. Naprawdę nie wiedziałem. Przecież nie robiłem tego celowo. Nie chciałem być smutny. Chciałem lubić szkołę i bawić się z innymi dziećmi. Tylko cały czas coś mnie blokowało. Tak, to była depresja. Pani psycholog myślała, że cotygodniowe rozmowy w jej gabinecie wystarczą. Nie wystarczyły. Mój stan się pogarszał. Przez rok w ogóle nie chodziłem do szkoły. Przyjeżdżali do mnie nauczyciele i uczyli w domu. Całymi dniami czytałem książki, które mama przynosiła mi z biblioteki, słuchałem muzyki i oglądałem telewizję. Zacząłem też pisać wiersze i czasami dzieliłem się nimi z Jackie. W tym okresie Jackie była moim jedynym przyjacielem. Potem pani psycholog przepisała mi leki. Moi rodzice podchodzili do tego sceptycznie.
− Depresja ma często podłoże czysto fizyczne. To po prostu niedobór pewnych substancji, niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania − tłumaczyła.
Opowiadała wiele o mojej chorobie, mi i moim rodzicom, by jakoś nam ją oswoić. Zażywałem leki i czułem się lepiej. Minęło wieczne zmęczenie, które czasami przez kilka dni nie pozwalało mi wstawać w łóżka. Minęło uczucie, że nic mnie w życiu nie zadowoli. Znajdowałem przyjemność w prostych czynnościach, które wcześniej służyły mi tylko do zabicia czasu, powoli stawały się moim hobby. Odkryłem Oscara Wilde'a, rozwijający się muzyczny styl - punk, produkcje filmowe i teatralne z popularnego w latach sześćdziesiątych nurtu kitchen sink drama, przedstawiające życie przeciętnych rodzin należących do klasy robotniczej, czyli takich, jak nasza. Znowu chodziłem do szkoły. Cieszyłem się z tego, chociaż nie podobał mi się ówczesny system nauczania. Nie miałem też kolegów i koleżanek. Brakowało mi ich, a jednocześnie uważałem wszystkich za nudnych. Kochałem słowa. Kochałem to, jak odpowiednio połączone, przyprawiały serce o szybsze bicie. A inni szastali nimi bez zastanowienia. Przysłuchiwałem się czasami szkolnym kolegom i koleżankom albo przyjaciółkom Jackie, które przychodziły do nas do domu. Rozmawiali  o swoich pierwszych miłościach, obmawiali kogo popadło, czy komentowali aktualne wydarzenia. Ja mogłem jedynie rzucać cytatami z książki, czy z tekstu piosenki. Lecz nikogo by to nie zainteresowało. Nikt by nie zrozumiał, że moja miłość to słowa i, że słowa potrafią wypełnić każdą życiową pustkę. 
                Byłem w liceum, kiedy opuścił nas tata. Odszedł do kochanki, po dziesięciu latach trwania ich nielegalnego związku. Wiele wtedy do mnie dotarło. Mama wiedziała o zdradach taty, od dawna. To dlatego wyniosła się na kanapę w pokoju dziennym. Odsunęła się od taty, a jednocześnie zaakceptowała jego romans, byle tylko nie zostawiał nas, jej dzieci. Nie wiem, co myślę o takim poświęceniu. Nie wyobrażam sobie, jak mama musiała się czuć przez te wszystkie lata. Ja osobiście nie miałbym nic przeciwko, gdyby wyrzuciła tatę zaraz po tym, jak odkryła jego romans. Zachowałaby chociaż swoją godność, a nie staczała się dzień w dzień na dno rozpaczy. Już nie dbała o wygląd, nie nuciła ulubionych piosenek. Wydawała się starsza niż w rzeczywistości. Moja ładna mama przestała być taka ładna. Często zastanawiałem się, co myśli o jej poświęceniu Jackie. Ale nigdy o to nie zapytałem. Nie wiem czemu, po prostu wstydziłem się rozmawiać z siostrą o naszych relacjach z tatą. A kiedy odszedł do kochanki, zupełnie wykreśliłem go z życia. Znienawidziłem też tę kobietę. Była konduktorką, wysoka, o ostrych rysach twarzy, za to "dobra w łóżku". Pamiętam, jak tata podczas jednej z kłótni zarzucił mamie "nic nie wiesz o seksie, nie to co Eleanor". A więc chcąc nie chcąc poznałem jej imię. Od dawna seks wydawał mi się czymś odrażającym. Kojarzył się z wykorzystanymi seksualnie dziećmi z morderstw na wrzosowiskach, z Eleanor i z wyuzdanymi fotografiami w czasopismach dla mężczyzn. Nie pociągał mnie. Jedynie czasami sam się zaspokajałem.
                Po odejściu taty mama stała się dziwnie wyciszona. Już nie musiała udawać szczęśliwej żony i matki. Kilka razy przyłapałem ją na tym, jak płakała w samotności i wycofywałem się. Może tak naprawdę mama przez te lata zatrzymywała go w domu nie dla nas, tylko dla siebie? Może byliśmy po prostu pretekstem? Ona cały czas przeżywała odejście taty, my nie. Przecież dla mnie i tak nigdy szczególnie nie zaistniał. A siostra mogła zająć jego pokój i zapraszać tam swojego chłopaka. Poza tym, przygarniała do domu tyle kotów, ile tylko kręciło się po okolicy.




Oto prolog, w którym chciałam wspomnieć o dzieciństwie Stevena, zanim przejdę do głównego opowiadania. Jeżeli kogoś interesuje historia morderstw z wrzosowisk (Moor Murders), zapraszam TUTAJ. Wspomniałam o trzech ofiarach, w rzeczywistości było ich pięć, lecz dwie połączono z nazwiskami morderców z wrzosowisk dopiero w późnych latach '80tych. Steven Patrick Morrissey, zainspirowany tymi okropnymi wydarzeniami, które wpłynęły na jego dzieciństwo, napisał tekst piosenki dla swojego zespołu pt. "Suffer Little Children". Postanowiłam każdy rozdział nazywać tytułem jednej z jego piosenek i dawać do nich linki, stąd też nazwa tego. Zapraszam do wysłuchania i zapoznania się z tekstem, który mnie osobiście boleśnie chwyta za serce. 



Byłabym też zadowolona, gdyby ci, co tu trafili wyrażali swoje opinie w komentarzach. Chętnie przyjmę wszystkie, byle były szczere. 
Pozdrawiam serdecznie, Ann Flo.

sobota, 22 lipca 2017

let's begin

Witam wszystkich na moim blogu. 
Mam zamiar publikować tu opowiadanie fanfiction, którego bohaterem jest jeden z moich muzycznych idoli Steven Patrick Morrissey.
Zapraszam do czytania i komentowania😊

Opis:
Lata '70. Manchester. Steven to wyjątkowo wrażliwy i obdarzony depresyjną naturą licealista, który wiedzie monotonne życie samotnika.
Lecz...
Pojawia się ktoś, kto chce zrozumieć i przedrzeć się przez tę samotność,
trzy różne osoby...
trzy różne charaktery...
i trzy różne uczucia...
Ile sekretów skrywa tajemnicza Natasha?
Jak pociągająca jest niewinność Annie?
Czego chce charyzmatyczny William?

Nikt nie wie,
co się wydarzy,
kiedy Steven pozwoli im zbliżyć się do siebie.