niedziela, 13 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ I

THE LAST OF THE FAMOUS INTERNATIONAL PLAYBOYS

         Siedziałem przy stole w kuchni, obok w otwartym oknie powiewała firanka. To był kolejny z tych wietrznych, kwietniowych dni. Sobota. Przeglądałem książki, które przyniosła mi z biblioteki mama i jednocześnie obserwowałem ją, zmywającą naczynia. Trzymała w ręce szklany półmisek i próbowała odłożyć go na miejsce, czyli do szafy nad zlewem. Nic z tego, była za niska. Rozproszył mnie jeden z czterech obecnie zamieszkujących u nas kotów. Wskoczył mi na kolana z głośnym miauknięciem i wbił się pazurkami w moje spodnie. Pogłaskałem obojętnie rudo-białą sierść i popatrzyłem z powrotem na mamę. Nadal męczyła się z półmiskiem. Stawała na palcach, lecz to nic nie dawało. Zrezygnowana, chciała przysunąć sobie krzesło. Taka po prostu była. Nigdy nie poprosiła nikogo o pomoc, przekonana, że wszystko może zrobić sama. Przegoniłem kota, podniosłem się, zabrałem mamie ten półmisek i odłożyłem na miejsce.
− Dziękuję − powiedziała uradowana, jakbym wyświadczył jej nie wiadomo jaką przysługę i uznała chyba, że skoro już nie siedzę z nosem w książkach to rozpocznie zaplanowaną rozmowę - co robisz wieczorem?
− Nic.
− Jackie idzie dziś na imprezę gdzieś w Swinton.
− Tak, wiem, wspominała.
− Nie chcę, żeby wracała sama. A Erick nie może z nią iść, jest na nocce.
Chłopak mojej siostry, pracował w fabryce, często po godzinach, by dostać jakąś dodatkową premię i, często kosztem swojego życia osobistego.
− To kiepsko.
− Możecie poszlibyście razem? I wracalibyście razem? − zaproponowała mama. − Byłabym spokojniejsza.
Do kuchni przyszedł drugi kot, cały czarny, wskoczył na stół i jak gdyby nigdy nic zaczął sobie wylizywać odbyt.
− Ale ja nie jestem zaproszony − odpowiedziałem.
− Jackie miała przyjść z Erickiem. A skoro Erick nie może, przyjdzie z tobą. Co za różnica? Poza tym ta koleżanka ma podobno duży dom.
Mama miała zapewne dwa cele, jeden, o którym mi powiedziała, był taki, by moja siostra nie musiała sama wracać w nocy, drugi, ukryty, bym wyszedł gdzieś wreszcie i ponawiązywał kontakty.
− Co to za koleżanka? − zapytałem.
W tym momencie rozległ się głos, mojej kąpiącej się siostry:
− Christina. Wiesz, jaka ona jest towarzyska. Wszystkich przyjmuje do siebie z otwartymi ramionami. Nie miałaby nic przeciwko, że cię przyprowadziłam. A jak ci się nie spodoba, po prostu wrócimy do domu.
− No dobra − uległem.
Mama zauważyła, co czarny kot wyprawia na stole, wygoniła go stamtąd i rzuciła jeszcze do mnie:
− Zobaczysz, nie będziesz żałował − A może będę?!, już jej tego nie powiedziałem.
Nie podzieliłem się też swoimi obawami, że nikogo tam nie znam, bo wiedziałem, jak skomentowałaby to mama: przecież znasz Jackie.
         Po godzinie ja i moja siostra byliśmy już gotowi. Włożyłem na siebie zwykłe jeansy, wciągając w nie, lekko znoszoną, koszulę. Zabrałem jeszcze czarną kurtkę ze skóry. Jackie wystroiła się w jasną sukienkę w czerwone groszki, czerwone buty na platformach i płaszczyk też tego koloru. Mama życzyła nam dobrej zabawy, a potem, jak już byliśmy na dworze, wychyliła się przez kuchenne okno i machając z ożywieniem, zawołała:
− Jacqueline, Steven, kocham was!
− Jest szalona − stwierdziłem, zażenowany, a mimo to trochę zazdrosny o tę jej spontaniczność, której mi brakowało.
− Jest urocza − upierała się moja siostra, machała i wołała: − My też cię kochamy, mamo!
Chcąc, by ta żenada wreszcie się skończyła, pociągnąłem Jackie w kierunku przystanku. Po chwili weszliśmy do autobusu, nie był zbyt zatłoczony i mogliśmy usiąść obok siebie. Siąpiący deszcz zostawiał smugi na szybie, którym przyglądała się moja siostra, trzymając na kolanach ciasto, upieczone przez nią poprzedniego dnia specjalnie na imprezę.
− Rodzice Christiny sporo wyjeżdżają − powiedziałem.
− To bogaci i wpływowi ludzie, wiecznie poza domem − tłumaczyła moja siostra. − A Christina zaprasza wtedy przyjaciół.
− W sumie, to kto tam będzie? − zainteresowałem się.
− Nie wiem, zaprosiła chyba połowę klasy. Pewnie będzie Alison, Becky, może Natasha, William, Tom, David, a jak David to i jego Vanessa, sąsiadki Christiny: Lucy i Lila ze swoimi chłopakami.
Kiedy tak wymieniała, dotarło do mnie, że wbrew temu, co przedtem pomyślałem, znam wszystkich poza Lucy, Lilą i ich chłopakami. W zasadzie, nic w tym dziwnego. Ja i Jackie chodziliśmy do jednego liceum, oboje byliśmy w klasach o profilu humanistycznym, tylko siostra rok wyżej. Często zapraszała do domu Christinę i Alison, a o innych wiele mi opowiadała. Poza tym widywałem ich w szkole i wiedziałem, że bez problemu rozpoznam, kto jest kto. To zabawne uczucie, znać tak dobrze ludzi, z którymi nigdy się nie rozmawiało. Byłem pewien, że i oni mnie kojarzyli. Może idąc tam, wpychając się do ich paczki przyjaciół, tylko się skompromituję? „Nie będziesz żałował”? Już żałowałem!
− Wysiadamy − zakomunikowała Jackie.
Zamiast przesiadać się w inny autobus, pomimo nadal siąpiącego deszczu, postanowiliśmy pójść pieszo dwa przystanki. Nie zabraliśmy parasola, bo i tak za bardzo wiał wiatr.
− Wiesz co? Już mi się to wszystko nie podoba − stwierdziłem.
Jackie szturchając mnie w bok, odpowiedziała:
− Nie marudź.
Byłem rozdarty. Wiele razy pragnąłem wyjść do ludzi i, tak jak życzyła mama, dobrze się bawić. Wiedziałem wreszcie, co przez cały czas mnie blokowało. Nieśmiałość. Nieśmiałość nie wydawała się pozornie niczym złym, złe było to, że nie pozwalała się przełamać i zmuszała mnie do zrezygnowania w życiu z tylu rzeczy.
Myślałem o tym, aż zatrzymaliśmy się przy furtce do domu Christiny i zadzwoniliśmy dzwonkiem. Po chwili zjawiła się w ogrodzie pełnym ozdobnych, równo poprzycinanych drzewek, wystrojona i wymalowana. Uściskała moją siostrę, podziękowała za ciasto i utkwiła we mnie... zdziwione? zaciekawione? wkurzone? spojrzenie.
− Cześć − powiedziałem, tak po prostu.
− Erick nie może przyjść, więc przyprowadziłam brata − wytłumaczyła Jackie, jakby było to coś zupełnie oczywistego.
− Super! − zawołała Christina, a ja nie wiedziałem, czy istotnie się cieszy, czy to tylko udawanie. − Wchodźcie szybko, bo straszna pogoda dzisiaj! Nie po to spałam w wałkach, by przez ten pieprzony deszcz mi się loki rozprostowały!
Narzekała, wpuszczając nas do zadbanego, parterowego domu. W środku rozbrzmiewała muzyka, i to nie byle jaka. Rozpoznałem piosenkę Sex Pistols „Anarchy in the U.K”. Ledwie zrzuciłem buty, wbiegłem do salonu, żeby zobaczyć, kto jest DJ'em. Okazało się, że to William. Rozsiadł się na podłodze przy magnetofonie, otoczony kasetami. Wielkimi łykami popijał piwo i zabawiał rozmową dwie towarzyszące mu dziewczyny, Alison i Natashę. O tej pierwszej wiedziałem sporo. Trzymała się blisko z Christiną i z moją siostrą. O Natashy słyszałem tylko tyle, że pochodziła z rodziny rosyjskich imigrantów i nie miała w szkole pozytywnej opinii, a konkretnie: uchodziła za puszczalską. Na kanapie plotkowały kolejne trzy dziewczyny. Becky i Marissa, a ta ostatnia? Nigdy jej jeszcze nie widziałem. Chyba nie była z klasy mojej siostry. Przy stoliku kucał długowłosy chłopak i robił drinki dla dwóch swoich kolegów, jednego w jaskrawych, kolorowych ciuchach hipisa. Anorektycznie chuda blondynka tańczyła sama z piwem w ręce. Przez chwilę zapatrzyłem się na nią. A z pokoju obok dochodził dziewczęcy chichot. Tyle zdołałem zakodować, wbiegając do salonu. Zaraz znalazły się przy mnie Christina i Jackie. Zapanowało poruszenie spowodowane naszym przyjściem. Becky nas zauważyła i wstała się przywitać. Miała pieprzyk na prawym policzku. Starała się zazwyczaj przykryć go warstwą pudru, a i tak prześwitywał. Był uroczy. Potem dołączyła do nas Alison, chłopak robiący drinki, Jason, starszy kuzyn Christiny, a z pokoju obok wyszli David i Vanessa (ona musiała tak chichotać). Wszyscy reagowali na moją obecność bez większych emocji. Chociaż wiedzieli, kim jestem, żartowali: Jackie, to twój nowy chłopak? A ona odpowiadała: tak, prawda, że przystojny? Ta anorektyczka (jak się później dowiedziałem sąsiadka o imieniu Lucy) zawołała, że oczywiście. Krępowało mnie to. Przypadkowo znalazłem się w centrum zainteresowania teoretycznie obcych osób. Odpowiadałem jedynie monosylabami na zadawane mi pytania. A ludzi jakby przybywało. Schodzili się do salonu z sąsiednich pokoi, pili piwo, drinki, podjadali słodycze, których tu nie brakowało.
           Niespodziewanie znowu rozległ się dzwonek. Przyszedł Tom i przyprowadził swojego kolegę, też Stevena. Ten zapytał, czy mam jakąś ksywkę. Wtedy zaproponowałem, by mówili mi Moz, od nazwiska - Morrissey. Moja siostra wiedziała, że tak podpisuję swoje wiersze, nie wygadała się. Usiadła na jednej z wolnych kanap, a ja obok. Tom z tamtym Stevenem, obaj popijający piwo, Christina, Alison i Becky usadowili się przy nas na podłodze. Rozmawialiśmy o warunkach panujących w szpitalach, bo czyjaś babcia (nie wiem czyja) była ostatnio operowana. Zrobiło mi się za ciepło i ściągnąłem kurtkę. Muzyka grała tak głośno, że ledwie się wzajemnie słyszeliśmy. Alison poprosiła DJ'a Williama, żeby trochę ściszył.
− Pfff, sama sobie ścisz! − zawołał żartobliwym tonem i pokazał jej język, mimo to zmniejszył głośność.
         Każdy robił, co chciał. Ktoś udawał Iggy'ego Popa w piosence „Passenger”, Ktoś rozlał drinka. Ktoś co i rusz wychodził na papierosa. Jakaś para całowała się i obściskiwała na sąsiedniej kanapie. Alison sięgnęła butelkę po piwie Toma i zaproponowała, byśmy zagrali w "prawda, czy wyzwanie". Kiedy zaczynaliśmy, dosiadł się do nas David, bez Vanessy, za to z zapasem piwa. Oddał jedno mojej siostrze, drugie zatrzymał dla siebie. Nie był zupełnie trzeźwy, więc Christina i Alison dyskretnie popijały z jego butelki, żeby nie lał w siebie tyle. Padały różne pytania, osobiste i po prostu śmieszne, a zadania zwykle się powtarzały, albo ktoś musiał kogoś całować, albo coś komuś przynieść, ewentualnie zrobić pokaz tańca erotycznego, co akurat przypadło Alison. Muszę przyznać, że wywarła tym na mnie i, chyba na innych chłopakach też, wielkie wrażenie. Wydawało mi się, że powietrze gęstnieje od zapachu jej perfum. Potem, roześmiana, usiadła z powrotem. Chwyciła butelkę, zakręciła i wylosowała mnie. Zapytała "prawda, czy wyzwanie", a ja bez zastanowienia odpowiedziałem "prawda". Odpowiadając na pytania, można było skłamać, z głupiego zadania ciężko się wykręcić. A i tak, denerwowałem się.
− Podoba ci się tu jakaś z dziewczyn? − zapytała Alison swoim słodkim głosikiem.
Odpowiedziałem szczerze:
− Tak − ONA...
Pozostali zawołali "uuu!" i wypytywali, jaka.
− Odpowiem w kolejnej rundzie − obiecałem, mając nadzieję, że zapomną... Niestety. Kilkanaście minut później Becky zapytała mnie "prawda, czy wyzwanie", a ja odpowiedziałem "wyzwanie".
− Pocałuj dziewczynę, która ci się podoba - usłyszałem i... pocałowałem w policzek Jackie.
Wtedy rozległy się pomruki niezadowolenia. Stwierdziłem, że bezpieczniej brać wyzwania. Po tym, jak Tom musiał odpowiedzieć, czy rzygał kiedyś po alkoholu, moja siostra udawała poród, chodząca na czworaka i szczekająca Alison wylosowała ponownie mnie. Pozostałem przy wyzwaniach. Chciała, żebym zaśpiewał piosenkę. Podpuszczałem wszystkich, że nie jestem w tym dobry. Bo w zasadzie... nie wiedziałem, czy jestem.
− Nie chcecie tego słyszeć – powtarzałem. − Jak to usłyszycie... wszyscy wyjdziecie.
Nie zważali na moje protesty, tylko dodatkowo mnie dopingowali:
− Moz! Moz!
Zaśpiewałem kawałek piosenki, lecącej akurat z magnetofonu. To było Aerosmith „Sweet Emotion”. Przerwałem, a ktoś podał mi butelkę piwa i zawołał „masz mikrofon!”. Zaśpiewałem jeszcze krótki kawałek. Zauważyłem, że słuchali mnie nie tylko ci, co uczestniczyli w grze. Złapałem spojrzenie kilku innych osób z różnych części salonu, a przede wszystkim Natashy. Stała obok siedzącego przy magnetofonie Williama, z drinkiem w ręce i nie odrywała ode mnie wzroku. Wyglądała jak zahipnotyzowana, moim głosem. Po raz pierwszy w życiu odkryłem, że mogę mieć na kogokolwiek taki wpływ. Ludzie zazwyczaj mnie ignorowali, a jeżeli już obdarzali spojrzeniem, to przelotnym i obojętnym. W tym momencie... byłem szczęśliwy. Wtedy William przyciszył muzykę tak, by mój głos był lepiej słyszalny. Przerwałem śpiew. Rozległy się oklaski, a ja po prostu otworzyłem butelkę piwa i popiłem kilka łyków. Jackie przysunęła się do mnie i szepnęła:
− Nie powinieneś...
Racja, przy antydepresantach nie powinienem spożywać alkoholu. Chwilowo nic mnie nie obchodziło. Czułem potrzebę, żeby się napić i zamierzałem to zrobić. Czekałem na przyjemne rozluźnienie. Kiedy wydawało mi się, że wreszcie nadchodzi, Alison i ten drugi Steven odłączyli się od nas. Potem Christina poprosiła moją siostrę o rozmowę. Oddaliły się obie, śledziłem je wzrokiem aż zniknęły w pokoju obok, zamykając drzwi. To był koniec gry w butelkę. Wszyscy się porozchodzili, zostawiając tylko mnie, Becky i Davida. Oni gadali o jakimś wspólnym znajomym, a ja obserwowałem, co się dzieje dookoła. W pewnym momencie przypomnieli sobie, że tu jestem i zapytali o kilka osób z mojej klasy. Zdziwiłem się, że tyle mogę im o nich powiedzieć, chociaż się z nimi nie zadawałem. Kiedy dowiedzieli się tego, co chcieli o innych, wrócili do poprzedniego pytania z gry:
− Moz, powiedz wreszcie, która z dziewczyn ci się podoba − nalegał David.
− O nie, nic wam nie powiem − stwierdziłem z dziwną powagą, taką że mogliby uznać mnie za gbura.
− Zachowamy to dla siebie − obiecała Becky i zachichotała znacząco. − No chyba, że chodzi o mnie i wstydzisz mi się przyznać...
Nie. Becky zdecydowanie nie była w moim typie.
− To Alison − powiedziałem.
Milczeli. Chyba byli w szoku, że ze wszystkich klasycznych piękności tu obecnych spodobała mi się chorobliwie blada blondynka o  jasnych, wręcz przezroczystych oczach.
− Vanessa! Chodź tu! − zawołała niespodziewanie Becky, a kiedy tamta dosiadła się do nas, dodała: − Moz leci na naszą Alison.
− Wow! Serio? A czy Alison nie kręci czasami z tym drugim Stevenem? − zapytała Vanessa.
− Moz, musisz o nią zawalczyć - stwierdził David i zaczął dawać mi instrukcje podrywu.
− Powiedziałem tylko, że mi się podoba, a to jeszcze nic nie znaczy − powtarzałem.
− Jak to nic nie znaczy? To znaczy, że chcesz ją przelecieć! − podsumował David.
A skąd wiesz?, chciałem mu odpowiedzieć i przede wszystkim, wracać do domu. A moja siostra nadal siedziała w pokoju z Christiną. Postanowiłem po nią pójść, a przedtem skorzystać jeszcze z kibla. O drzwi oparł się William i stwierdziłem, że może stał w kolejce, lecz, jak tylko podszedłem, poinformował mnie:
− Zakaz wstępu. Alison się tam pieprzy.
− Alison? − powtórzyłem idiotycznie. − Z kim?
− Z tamtym Stevenem. Chcesz posłuchać jak jęczy?
Przytknął ucho do drzwi i wybuchł gromkim śmiechem.
− Nie... chcę się tylko wysikać − odpowiedziałem.
Ledwie wróciłem do salonu, Becky, Vanessa i David zawołali mnie, pytając co z Alison.
− Alison pieprzy się ze Stevenem - powiedziałem bez zastanowienia i zaraz zrobiło mi się głupio.
Posypały się kolejne pytania, a ja nie zamierzałem o tym rozmawiać. Po prostu włożyłem kurtkę, buty i wyszedłem do ogrodu, gwałtownym ruchem zatrzaskując drzwi. Nie zauważyłem jej...
− Fajna kurtka − powiedziała.
Miała szorstki, lekko ochrypnięty głos.
Natasha. Paliła papierosa, opierając plecy i prawą stopę o mur. Zaciągała się głęboko i wypuszczała obłoki dymu.
− Chcesz ją? − zaproponowałem.
Wydawała się zaskoczona.
− Dasz mi swoją kurtkę?
Źle mnie zrozumiała. Proponowałem, że jej ją pożyczę, bo wydawało mi się, że marzła. Była w czarnych spodniach i szerokiej, męskiej koszuli w niebiesko-granatowych kolorach. Patrzyła na mnie swoimi wielkimi zielonymi, wystraszonymi oczami. Znajdowały się na równi z moimi. Gdyby założyła obcasy, byłaby wyższa ode mnie. I myślała, że chcę jej oddać swoją kurtkę. W zasadzie... należała kiedyś do mojego ojca i niezmiennie kojarzyła mi się z jego odejściem. Więc zrzucając ją z siebie, powiedziałem:
− Tak.
− Suuuper. Pomożesz mi? − spytała.
Nie czekała na odpowiedź. Podała mi do potrzymania swojego papierosa i zaproponowała, żebym się zaciągnął.
− Nie, dzięki − odmówiłem, przyglądając się, jak zakładała moją kurtkę i zapinała, tak  żeby szyja pozostała odkryta. A potem kontynuowała rozmowę:
− Powietrze robi się gęste − przyznała, odbierając ode mnie papierosa i znowu zaciągając się głęboko - śni ci się czasami, że się dusisz?
Przystanąłem obok, też opierając plecy o mur.
− Nie...
− A co ci się śni?
− Nic.
− Nic? Nigdy?
− Nie mam snów, jak już to koszmary.
− O czym?
− O... − przerwałem − tym, że jestem ofiarą morderców z wrzosowisk.
− Często?
− Nie, czasami. Mimo wszystko to dość... denerwujące.
Nie wiedziałem czemu jej o tym opowiadam. Byliśmy sobie obcy. Po prostu przypadkowo znajdowaliśmy się na jednej imprezie i rozmawialiśmy w ciemnym ogrodzie, który oświetlała jedynie migająca uliczna latarnia. Widzieliśmy w jej blasku lekko zacinający deszcz. Nie mokliśmy, przykrywał nas dach.
− Byłeś tam? − zapytała Natasha.
− Gdzie? − zupełnie się pogubiłem, skupiony na tym, jak gasiła papierosa.
− Nooo − tendencyjnie przeciągała samogłoski. − Na wrzosowiskach.
− Nie. Po co?
− Powinieneś tam iść i odtworzyć to, co ci się śni. Oswoisz się z tym. Przestaniesz się bać. Musisz zmierzyć się ze swoim lękiem, żeby go pokonać. Tak czytałam.
− O...
− Powinieneś tam iść – powtarzała. − A jak chcesz, ja mogę pójść z tobą, pomogę ci w odtworzeniu tego wszystkiego. Ok?
− Ok... − odpowiedziałem.
Ustaliliśmy szczegóły spotkania, a potem weszliśmy z powrotem do domu. Ja, lekko drżąc z zimna i emocji, a Natasha w mojej kurtce.

***

         Następnego dnia po południu wyszedłem z domu, nie informując nikogo o moich planach. Przybyłem w umówione miejsce spotkania i zauważyłem, że Natasha już na mnie czekała. Bez trudu ją rozpoznałem, po wzroście i charakterystycznym stroju. Miała na sobie czarny, przewiązywany w talii płaszcz, spod którego wystawały rajstopy w tym samym kolorze i buty na kilkucentymetrowych, szerokich obcasach. Byliśmy przez to równego wzrostu. W dodatku zebrała włosy w wysoką kitkę z kokardą, co ją jeszcze podwyższało. Niosła sporych rozmiarów torbę, a mnie zastanawiała jej zawartość.
− Pomyślałam, że ubiorę się odpowiednio − powiedziała.
Nie zapytałem, co miała na myśli. Może to, że wrzosowiska były czymś w rodzaju cmentarza i stąd jej żałoba? Ta wyprawa wydawała mi się dziś zupełnie bezsensownym i dziwnym pomysłem. Nie powinienem tam iść i podzieliłem się swoimi obawami z Natashą.
− Lepiej wracajmy – zaproponowałem. − Zapomnijmy o tym wszystkim.
− Moooz! − zawołała z wyrzutem i... przerażeniem? − Jeżeli zrezygnujesz, nigdy nie pokonasz swojego lęku! Już tchórzysz?
Zdenerwowała mnie. Przez moment zapragnąłem odpowiedzieć coś, co boleśnie by ją zraniło i upokorzyło. Tylko nic nie wymyśliłem. Nie znaliśmy się jeszcze tak dobrze, by wykorzystać tę wiedzę przeciwko sobie. A więc skapitulowałem:
− Ok. Ale nikt nie może się o tym dowiedzieć.
− Obiecuję, że zachowam to dla siebie − powiedziała z powagą.
Udawaliśmy, że jesteśmy parą turystów, wsiedliśmy do taksówki i poprosiliśmy, by dowiozła nas do wrzosowisk. Szofer opowiadał po drodze o atrakcjach Manchesteru, a my zachowywaliśmy się, jakbyśmy słyszeli o nich po raz pierwszy w życiu. Zaskoczyła mnie łatwość, z jaką Natasha kłamała. Opowiadała o Londynie, niby naszym rodzinnym mieście, zadawała pytania niczym prawdziwa turystka, a w pewnej chwili chwyciła moją rękę i nie puściła jej, póki nie wysiedliśmy, nie zapłaciliśmy i nie zostawiliśmy napiwku, jak na przyjezdnych ze stolicy przystało.
− Dobra z ciebie kłamczyni − stwierdziłem.
− To proste. Wystarczy tylko uwierzyć w kłamstwa. Nie uważasz tak? − zapytała.
Nie odpowiedziałem. Nasza wczorajsza rozmowa wydawała mi się taka naturalna, dziś oboje byliśmy dziwnie spięci i skrępowani. Powoli dochodziliśmy do wrzosowisk, a Natasha pokazywała mi rekwizyty, które zabrała: sznur, scyzoryk, ogrodowa łopatka.
− Po co ci to? − dziwiłem się.
− Jak: Po co? Musimy odtworzyć wszystkie szczegóły. Opowiedz mi, po kolei, co się dzieje w twoich snach.
− Ja nie wiem, czy to ma sens − stwierdziłem.
Widok wrzosowisk wywoływał we mnie przykre uczucia. Lesley, John, Edward, te dzieci tu skrzywdzono, zabito i zakopano. A ja przychodziłem w to miejsce odgrywać jakąś idiotyczną scenkę. Przez chmury przedzierało się słońce. Wiosną wrzosowiska wyglądały jak rozległe, opuszczone stepy.
− Oczywiście, że ma! − krzyczała wzburzona Natasha.
Zdziwiła mnie ta jej determinacja.
− Te rekwizyty są niepotrzebne − powiedziałem.
− Mylisz się. Czytałam o tym!
− Nie rozumiesz. Tych rekwizytów nie ma w moich snach.
− To co się tam dzieje?
− Nic konkretnego. Jestem na wrzosowiskach. Biegnę. Staram się uciec i oni mnie gonią.
− Oboje?
− Nie, Hindley stoi z boku. Przygląda się. Brady mnie dogania... − Poczułem nieprzyjemne dreszcze.
Natasha nie odpuszczała. Osaczała mnie. Wydawało mi się, że jej głos dochodzi ze wszystkich stron jednocześnie. Miała sznur i scyzoryk...
− I co ci robi?
− Nic.
− Gwałci cię?
− Nie...
Cały się spociłem. Pomiędzy nami pojawiło się niespodziewane napięcie.
− Więc co ci robi? − dopytywała.
− Nic - powtórzyłem. − Zwykle się budzę, jak już mnie dogania.
− W porządku. Odtwórzmy to. Biegnij, byle nie za szybko, a ja cię dogonię.
− W tych snach też nie biegnę za szybko, chcę, tylko po prostu nie mogę − Nie ruszyłem się o krok.
− To idealnie. Biegnij − popędzała mnie.
I tak zrobiłem. Biegłem przez wrzosowiska, zupełnie jak w moich snach, na niebie nadal były chmury, a przez nie przedzierały się pojedyncze promienie słoneczne, w powietrzu krążyły ptaki, wydając przy tym niepokojący jazgot. W pewnym momencie poczułem oplatające mnie ramiona Natashy. Znieruchomiałem, a ona przywarła do moich pleców i wyszeptała mi prosto do ucha:
−  Boisz się?
−  Nie.
„Wystarczy tylko uwierzyć w kłamstwa”...
− To czemu tak wali ci serce?
Przesuwała ręce po moim torsie, zachłannie i zaborczo. Tego nie było w moich snach. Więc czemu to robiła? Czy pozwoliłem, żeby mnie dotykała?! Chwyciłem jej nadgarstki, odwróciłem się i, odpychając ją od siebie, powiedziałem:
− Wystarczy.
Poprzednie napięcie zniknęło.
− Lepiej ci? Pomogło? − pytała.
− Jeszcze tego nie wiem.
− Moooz, tam, zobacz, tam były groby.
Poszedłem za nią w kierunku wetkniętych w ziemię trzech krzyży i ułożonych przy nich kwiatach. Nie wiedziałem, co zamierzała Natasha. Może pomodlić się za dusze tych dzieci? Poprosiła mnie, żebym potrzymał jej torbę. Poszukała papierosów i zapalniczki. Była zdenerwowana. Nie zdołała ukryć tego jak trzęsły jej się ręce. Wypaliła papierosa. A potem... położyła się przy krzyżu z imieniem dziesięcioletniej Lesley.
− Co ty wyprawiasz?! - wykrzyknąłem.
Zachowanie Natashy szokowało mnie, bulwersowało i gorszyło.
− Często śni mi się, że się duszę. A potem budzę się i mam wrażenie, jakbym już leżała w grobie − opowiadała. − Ja... wiem, że nie zostało mi wiele życia.
− Jesteś chora?
− Tak. Ale to nie choroba ciała, to choroba duszy i nikt nie może jej uleczyć. 
Natasha zaczynała mnie przerażać, zachowywała się jakby była opętana. Rozkopywała palcami ziemię, przesiewając ją przez nie.
− Jeżeli chcesz, porozmawiamy, tylko nie tu - proponowałem.
Chodziło mi jedynie o to, żeby wreszcie wstała i przestała zajmować miejsce należące na wieczność do dziesięcioletniej dziewczynki, która przeleżała tu tyle miesięcy, aż została odnaleziona.
− Ja wiem, po prostu to czuję, już jestem w połowie martwa. Moooz, boję się śmierci! − szlochała.
Po jej policzkach spływały strumienie łez. Mimo wszystko nie wywoływała we mnie współczucia. Jeżeli liczyła na pocieszenie, pomyliła się. Ja nie zamierzałem uczestniczyć w tym żałosnym popisie, czy chociaż okazać zainteresowania.
− Wracam do domu, a ty rób, co chcesz - powiedziałem, zostawiając ją tam.
Byłem jeszcze na wrzosowiskach, kiedy znowu znalazła się przy mnie. Oczy miała czerwone i opuchnięte.
− Przepraszam − powtarzała. − Nie wiem, co we mnie wstąpiło, wstyd mi za siebie. Zwykle taka nie jestem... Naprawdę! Jak mi nie wierzysz, zapytaj siostrę.
− Nic się nie stało - odpowiedziałem, chociaż tak nie uważałem.
         W drodze powrotnej nie zamawialiśmy taksówki. Poszliśmy pieszo kilka kilometrów na najbliższy autobus. Potem przesiadaliśmy się, każdy w inny, na tym samym przystanku. Przez cały czas milczeliśmy, chociaż Natasha wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć. Była niespokojna i wreszcie nie wytrzymała:
− Pewnie myślisz sobie, że jestem nienormalna − powiedziała.
Zabrakło mi odwagi, żeby potwierdzić, lepiej było znowu skłamać.
− Nie.
− Czyli to nie tak, że się więcej nie zobaczymy? − wypytywała. − Bałam się, że po tym wszystkim nie zechcesz zadawać się z kimś takim, jak ja...
− Nie, nie, to nie tak.
− No dobrze. Ulżyło mi. Nie jestem nienormalna. Nie chcę, byś tak o mnie myślał...
− Nie przejmuj się. Wszystko w porządku − powiedziałem, mimo że kiedy wsiadła do autobusu i pomachała mi z uśmiechem przez okno, tylko utwierdziłem się w postanowieniu, by nigdy więcej nie pozwolić jej zbliżyć się do siebie.



Oto pierwszy rozdział, zapraszam do komentowania i dziękuję za wszelkie opinie przy prologu.
Wstawiam też link do piosenki, której tytuł wykorzystałam do tytułu rozdziału.


Przy okazji mam też prośbę: czy ktoś może mi powiedzieć, jak zrobić, by wypowiedzi dialogowe zaczynały się od akapitów? Mam taki problem, że kiedy wstawiam akapity w wordzie i wyjustowuję tekst w bloggerze, te wypowiedzi dialogowe nie zaczynają się od równej linii, w niektórych jest większy, a w niektórych mniejszy odstęp. Byłabym wdzięczna za pomoc. Pozdrawiam, Ann Flo.