poniedziałek, 4 grudnia 2017

ROZDZIAŁ V

SING YOUR LIFE

            Wspomnienie wyznania Natashy nie dawało mi spokoju. Czy to w ogóle możliwe? Zakochać się w kimś takim jak ja? Owszem, moja mama i siostra mnie kochały, bo mamy zazwyczaj kochają swoich synów, taka ich natura, a siostry swoich braci. Ale na przykład ojciec tego nie potrafił. I nie dziwiłem mu się. Bo i za co mnie kochać? Za nieumiejętność wyrażania emocji w innej formie niż przelewając słowa na papier? Za opakowanie antydepresantów na moim nocnym stoliku? Za wieczne pretensje o wszystko do wszystkich, bo nie czują tak jak ja, kiedy w rzeczywistości sam jestem odstającym od nich elementem? Zapytałem o to Natashę, nadal z twarzą wtuloną w jej piersi, a ona powiedziała:
− Ohhh, Moz, jaki ty głuuupi, nie kocha się za coś, tylko mimo wszystko.
I zapaliła papierosa.
O tak, byłem po prostu głupi.
Potem ubraliśmy się i siedzieliśmy obok siebie w milczeniu, póki nie przyszedł William. Jeszcze przez pewien czas rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Wreszcie Natasha położyła się do łóżka. Ja i William spaliśmy na kanapie. A kolejny dzień, odkąd wstaliśmy i szykowaliśmy się do szkoły, oczywiście witał nas deszczem. Ah tak, Manchester.
Na popołudniowej próbie byłem rozkojarzony. To, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru nadal do mnie nie docierało, wydawało się nierealnym snem. I nie mogłem pozbyć się uczucia, że nie obudziłem się jeszcze. Pozostali członkowie musieli powtarzać mi wszystkie polecenia po kilka razy, a i tak zaliczałem wpadki. „Czemu nie śpiewasz? No kurwa, śpiewaj. Znowu przegapiłeś wejście”, irytowali się przez cały czas. Może inni nazwaliby ten stan zakochaniem, ja nazywałem go chwilowym problemem z koncentracją. W pewnym momencie William zarządził przerwę i pociągnął mnie na zaplecze.
− Ehm, wiem, że się przeruchałeś z Natashą – wyrzucił wprost, zapalając przy tym papierosa i poczęstował mnie, jak zwykle, mimo mojej wiecznej odmowy.
− Skąd to wiesz?
− Nie bez powodu nazywają mnie „medium” − zachichotał. − Ja wszystko wiem.
W tamtym momencie mu uwierzyłem. Potem dowiedziałem się, że to sąsiad po prostu słyszał jej jęki, a lubił poplotkować…
− No cóż.
Stwierdziłem, że nie mam nic więcej do powiedzenia.
William patrzył mi prosto w oczy, mimo że robiłem wszystko, by uniknąć jego wzroku i tego pytania, które wiedziałem, że musi paść.
− A co z Annie?
− Nic.
− Stevie. Tak się nie da, po prostu się nie da i tyle.
− Jak?
− Nie możesz mieć ich obu.
− OK, wracajmy, już wystarczająco przeciągamy tę przerwę.
− Ja tak serio, zdecyduj się! Jeżeli masz do wyboru złamać serce jednej dziewczyny lub dwóch, to lepiej jednej.
Kiedy nie zamierzałem łamać niczyich serc...
− Nieważne. Powiedz mi, kto to zrobił Natashy - poprosiłem, mając na myśli jej podbite oko.
− Zapytaj ją.
− Zapytałem i nie powiedziała mi.
William wzruszył ramionami, wyszliśmy z zaplecza i kontynuowaliśmy próbę. Dopiero, kiedy pewnego wieczoru leżałem w swoim łóżku, wpatrzony bezczynnie w sufit, dotarło do mnie wszystko. To, co się wydarzyło, wydarzyło się naprawdę. A w związku z tym dotarły do mnie i konsekwencje. W jednej chwili poczułem, że moje ciało drętwieje, pokryte nieprzyjemnym zimnym potem. Ten seks z Natashą nie był nieznaczącym nic incydentem, jak sobie wmawiałem, a zwyczajną zdradą wobec Annie. To, czy ona się o tym dowie, czy nie, nie zmieni faktów... Ze wstydu przykryłem się cały, jakbym po tamtym niechlubnym uczynku nie był już godzien oglądania tego świata. I tak zastał mnie sen, sen bez snów, za to rano ponownie doszło do głosu sumienie. Nic innego, a poczucie winy, stało się powodem unikania Annie. „Nie. Nie dzisiaj, mam próbę, obiecałem mamie, że...”, to były moje wieczne usprawiedliwienia. Niestety, skrzywdzę Annie, jeżeli powiem jej o sobie i Natashy i, jeżeli nie powiem, też. Czyż nie jest tak, że czasami chcemy wyznać coś komuś tylko po to, by nam samym ulżyło? A tamci stwierdzają potem, że woleliby się tego nigdy nie dowiedzieć. Jak zareagowałaby Annie? Obawiałem się to sprawdzać. Obawiałem się być uczciwy, bo bycie uczciwym oznaczało wyznać jej nieuczciwość. W dodatku coś cały czas przyciągało mnie do Natashy. Wiedziałem, co. Nie tylko jej atrakcyjność, a wspomnienie chwili, kiedy wyznała zrezygnowana, że chyba się we mnie zakochała… Wreszcie, wykończony niespokojnym sumieniem, bezsennymi nocami i wszelkimi sposobami unikania Annie, poprosiłem Williama o rozmowę.
Po próbie poszliśmy do jego mieszkania, zjedliśmy tosty i napiliśmy się (on oczywiście piwa, a ja kawy).
− Bo wiesz... my tak jakby zrobiliśmy to dla Annie − powiedziałem, uzmysławiając sobie, że zabrzmiało idiotycznie.
William niemalże zakrztusił się piwem.
− Co?!
Nie pomijając niczego opowiedziałem mu o mojej wizycie u Annie, o tym, że się pocałowaliśmy, a potem chcieliśmy uprawiać seks, lecz wyszło, jak wyszło.
− Annie powtarzała, że nie jest jeszcze gotowa. I doszedłem do przykrego wniosku, że to ja nie umiem jej przygotować. Nie czułem się z tym zbyt dobrze…
− Widocznie oboje nie byliście jeszcze gotowi. Pierwszy raz to się pamięta przez resztę życia! − OK, dzięki Will, na pewno go zapamiętam. −  A więc lepiej, żeby nie okazał się porażką.
− Wiedziałem, że Natasha ma w tych sprawach doświadczenie. Zaproponowała, że może mi pokazać, jak odpowiednio przygotować dziewczynę... Tego wieczoru była inna niż zazwyczaj. Sama chyba potrzebowała czułości. Cieszyłem się, że pomoże mi z Annie. A potem po prostu nie mogłem się opamiętać i pogodzić się z tym, że to zdrada.
− Niestety, my kolesie tak już mamy, myślimy rozporkiem. Albo nie myślimy w ogóle, jak tylko trafia się okazja do poruchania. I to taka atrakcyjna okazja…
− Nie wiem, co mam zrobić.
− Lubisz Annie? Podoba ci się?
− Tak.
− Lubisz Natashę?
− Tak.
Natasha wyznała, że chyba się we mnie zakochała... mimo wszystkich moich wad…
− Tak, jak ci powiedziałem, jednej z nich musisz złamać serce. Ty sam zdecydujesz, czy to będzie Annie, czy to będzie Natasha. Ale lepiej, żebyś dość szybko podjął tę decyzję.
William zgniótł puszkę po piwie. Jak zwykle nie zignorował moich problemów i dobrze mi doradzał. Niestety, byłem zbyt wielkim tchórzem, jeżeli chodzi o podjęcie decyzji, więc poprzestałem na unikaniu i Annie i Natashy.

***

            Wreszcie nastał ten dzień, dzień debiutu na scenie w Universe wokalisty i tekściarza The Nosebleeds, czyli mnie. Nigdzie tego nie ogłaszaliśmy, chcieliśmy, by była to niespodzianka. Plan wydawał się prosty. Na początku zagrają kilka swoich poprzednich kawałków, a potem zapowiedzą mnie i wykonamy piosenkę z moim tekstem oraz z muzyką Gordona, przygotowywaną ostatnimi tygodniami i dopracowywaną, jeżeli nie do perfekcji, to chociaż do stanu zadowalającego nas w większym stopniu. Trochę się denerwowałem, nie samym śpiewaniem, bo uwierzyłem wreszcie, że jestem w tym dobry, o ile chodzi o technikę. Tylko czy inny mnie zaakceptują? Nie byłem pewien. Nie mogłem być. Jedyne, czego możemy być pewni w życiu to, że prędzej, czy później wszyscy umrzemy. Podobno boimy się tego, co niepewne. A skoro tak, nie powinniśmy bać się śmierci…
Podobne rozważania zaprzątały mi myśli w wieczór scenicznego debiutu. To była niedziela. Kiedy pozostali członkowie stroili instrumenty, ja poszedłem na zaplecze i wpatrzony w swoje lekko przestraszone odbicie w brudnym lustrze, modliłem się: Boże, jeżeli istniejesz, pozwól mi, proszę, chociaż raz odnieść sukces w życiu.
Niespodziewanie przyszedł William. Z uśmiechem na twarzy, opierając dłonie o moje ramiona, powtarzał:
− Nie martw się, będzie dobrze, rozpieprzymy system, zobaczysz, będzie dobrze.
A ja nie odpowiedziałem, zastanawiając się, czy kiedykolwiek tekst piosenki w moich ustach zabrzmi tak przekonująco, jak przekonująco brzmi wszystko w ustach Williama.
The Nosebleeds rozpoczęli występ. Nie wyszedłem z zaplecza, bo nie zamierzałem kręcić się przedtem po klubie w tym, w czym mam wystąpić na scenie, czyli w czarnych spodniach i błękitnej, szerszej, rozpiętej do połowy koszuli. Pierwszy raz stwierdziłem sam o sobie, że chyba jestem dość przystojny. W pewien sposób to dodało mi odwagi. Już nie czułem zdenerwowania, kiedy William ogłosił:
− Moi drodzy przyjaciele, przez ostatni czas mieliśmy wrażenie, że czegoś brak w naszym zespole i zastanawialiśmy się, czego... czego, a tak naprawdę: kogo. Oczywiście, wokalisty. Lecz wokal to nie wszystko, potrzebny jest jeszcze dobry tekst no i (nie oszukujmy się, dziewczyny!), dobry wygląd, charyzma. O tak, charyzma! − Panującą ciszę i skupienie zakłócił chichot dziewczęcej części publiczności. − Aż wreszcie trafiliśmy na kogoś odpowiedniego, powitajmy go brawami, w piosence „Sing your life” nasz wokalista i autor tekstu Steven Patrick Morrissey!
Oh, William, urodzony mówca. To jego zasługa, że pierwszy raz wszedłem na scenę wsłuchany w echo braw. Wszystko ucichło, kiedy rozbrzmiała muzyka i mój głos, a ten wzmocniony przez mikrofon, wydawał mi się dziwny, jak gdyby nienależący do mnie. Przy scenie stała Annie, nie mogłem jej nie zaprosić. Była podekscytowana. Przez cały czas przygotowań dodawała mi wsparcia. Przyszła tu specjalnie dla mnie. Wystroiła się specjalnie dla mnie. Na występ przyjechała też moja siostra, jej chłopak Erick oraz kilkoro ich przyjaciół. No i oczywiście Natasha. Siedziała przy stoliku w rogu lokalu, zakładając nogę na nogę. Paliła papierosa. Wpatrywała się we mnie tak intensywnie, że to wywoływało dreszcze.

Sing your life
Any fool can think of words that rhyme
Many others do
Why don't you?, śpiewałem.

Swoim tekstem przekonywałem wszystkich, by nie ukrywali tego, co myśleli, co czuli, co lubili, a czego nie. A oni wczuwali się w przesłanie, zaakceptowali mnie. W jednej uzmysłowiłem sobie: moim przeznaczeniem jest zwracać nadzieję tym wszystkim uważanym za „innych”. Nierealne stawało się realne. Niespodziewanie ogarnęła mnie prawdziwa pewność siebie. Już wiedziałem, że robię to, co powinienem. Nie mniej. Nie więcej, tylko tyle i aż tyle. Przy tym chodziłem po scenie, też bujając się w rytm. Potem znowu rozległy się brawa. Na koniec, kłaniając się nisko, powiedziałem "dziękuję". Kilka osób mi gratulowało albo zadawało wszelkiego typu pytania. To tylko jeden występ... nie powinienem wyobrażać sobie za wiele, mimo wszystko nie mogłem powstrzymać nieśmiałego optymizmu. Annie przytulała się do mnie i powtarzała, jak jej się podobało. Może liczyła, że uczcimy sukces wspólnie, bo wydawała się zawiedziona, kiedy powiedziałem, że spędzę resztę wieczoru z zespołem. Serdecznie podziękowałem siostrze i Erickowi za przybycie i uciekłem z powrotem na zaplecze. Jeff otworzył szampana, lecz zamiast lać go do kieliszków, lał na pozostałych. Wszyscy, całym zespołem, przybiliśmy sobie piątki, opowiadaliśmy wzajemnie o swoich wrażeniach. Po chwili zjawiła się Natasha i... podała mi rękę.
− Moje szczere gratulacje, Moz.
− Moje szczere podziękowania.
Przez moment patrzyliśmy sobie w oczy i, jestem pewien, oboje czuliśmy napięcie.
− To jak, jedziemy się zabawić? − zaproponował William.
Nikt o nic nie pytał, po prostu wszyscy przystali na tę propozycję. Nie wiadomo kiedy dołączyła do nas Candy, narzeczona Jeff'a, prawdziwa piękność o idealnej figurze, zdrowej oliwkowej cerze i długich do pasa prostych, kasztanowych włosach. Po chwili siedziała obok mnie i Gordona, na kolanach Jeff'a, na tylnym siedzeniu samochodu Benny'ego, który złapał za kierownicę i ruszył z piskiem opon. Cisnęliśmy się tu całą piątką. Słuchaliśmy radia, powtarzając refreny piosenek i krzycząc bez powodu, a obok nas na swoim motorze pędził William oraz wtulona w jego plecy Natasha. W tym tempie szybko dotarliśmy na przedmieście Manchesteru i zatrzymaliśmy się na leśnym parkingu. Z bagażnika zabraliśmy kilka butelek piwa, przenośne radio i ruszyliśmy w kierunku rzeki, gdzie znajdowała się dzika plaża. Jak na koniec maja był wyjątkowo ciepły, przyjemny wieczór, mimo że na ciemnym niebie wisiały chmury.
− Nie oddalajmy się lepiej zbytnio, zaraz lunie deszcz − ostrzegłem.
Benny to zignorował, a Gordon kazał mi "nie pierdolić".
− E tam, nie jesteśmy z cukru - stwierdził William.
− Candy jest z cukru − dodał Jeff, przytulając ją. − Mój cukiereczek.
− A wiecie czemu przed deszczem jaskółki nisko latają? − zapytałem. − Powietrze wysoko robi się ciężkie, a one żywią się owadami, które wtedy obniżają lot.
− O rety, ten znowu z tym deszczem, zamknij się − rzucił Gordon.
− Ej, sam się zamknij. To było cieeekawe − oburzyła się Natasha.
− Co?
− To o tych jaskółkach.
− Kurwa! − wydarł się William, przerywając te przekomarzania, kiedy puszczona przez Benny'ego gałąź trafiła go w twarz.
Wreszcie doszliśmy do plaży, usiedliśmy na piasku, wpatrując się w spokojny nurt rzeki. Wszyscy popijaliśmy piwo z tych samych butelek. Wszyscy, oprócz mnie, palili papierosy. W radiu grała muzyka Mott the Hoople. Podczas gdy inni rozmawiali i żartowali, śpiewałem. Natasha dosiadła się do mnie z uśmiechem, a ja odpowiedziałem jej tym samym. Już lepiej wyglądała. Opuchlizna dookoła podbitego oka ustąpiła, siniak powoli bladł. W pewnym momencie poprosiłem, by zaśpiewała refren.
− Nieee. Nie, Moz. Nie chcesz tego słyszeć.
− Nie możesz wiedzieć, czego chcę, a czego nie chcę.
− Ale to akurat wiem.
− Zaśpiewaj.
− Nie.
− Zaśpiewaj. Proszę...
I zaśpiewała. Okropnie fałszowała, lecz wydawała mi się przy tym taka urocza.
− A ostrzegałam, że nie chcesz tego słyszeć!
− Ależ nie, warto było, by wiedzieć na przyszłość, że lepiej nigdy nie prosić cię o to.
Po chwili oboje wybuchliśmy śmiechem i napiliśmy się piwa, ze wspólnej butelki.
Co do deszczu, nie pomyliłem się, nie minęło wiele czasu i lunęło. Z krzykiem wszyscy rzuciliśmy się do ucieczki, przez las, w kierunku parkingu. Benny zrzucił koszulkę, by przykryć radio. Ja i Natasha biegliśmy obok siebie. Niespodziewanie zahaczyła o coś butem i zatrzymała się, poprawiając zapięcie. Nie wiem czemu, poczułem się w obowiązku zaczekania na nią, przez co zostaliśmy w tyle. Nie spieszyliśmy się. Już i tak byliśmy przemoczeni.
− Moooz.
− Yhm?
Natasha złapała mnie za policzki i pocałowała. A potem wszystko potoczyło się tak szybko. Nie odrywając się od jej ust i, opierając ją o drzewo, pozwoliłem byśmy wzajemnie zrzucili z siebie niepotrzebne ubrania. W pośpiechu kochaliśmy się niecierpliwie i intensywnie, a przez padające na nas wielkie krople deszczu, traciliśmy oddech, tak, jak gdyby zabrakło tlenu w powietrzu. Wszystko inne było nieważne, liczyliśmy się tylko my. Nie reagowaliśmy na nawoływania naszych przyjaciół, po prostu oddawaliśmy się rozkoszy i staraliśmy się powstrzymać jęki. Później dyszeliśmy głośno i patrzyliśmy sobie w oczy. A deszcz nie przestawał padać.
− Moz, kocham cię.
− Ja też. Ja ciebie też.

***

            Jako pamiątka po tamtym wieczorze dopadło mnie lekkie przeziębienie, co nie przeszkadzało mi w kochaniu i całowaniu się z Natashą w każdym możliwym momencie. Czasami spotykaliśmy się u Williama, zamykaliśmy się w jego pokoju i w przypływie euforii oddawaliśmy się rozkoszy. A podczas przerw w szkole wymykaliśmy się poza jej teren i obdarowywaliśmy pocałunkami gdziekolwiek, gdzie nie byliśmy zbytnio na widoku, w ciemnych zaułkach, cuchnących bramach, brudnych klatkach schodowych, patrzyliśmy sobie oczy, trzymaliśmy się za ręce. Wiedziałem, prędzej, czy później ktoś może nas nakryć i poddać krytyce ogółu. Na przykład Annie. Annie nadal nie była niczego świadoma. Chyba tylko po to, by czuć się pozornie bezpiecznie pozwalała się karmić kłamstwami. A ja jej ich nie szczędziłem. I nie żałowałem, bo nie było czasu na żal, czy na cokolwiek innego poza wiecznym, obsesyjnym myśleniem o Natashy. Annie pytała mnie:
− Zrobiłam coś nie tak? Steven zmieniłeś się, jesteś jakiś inny, oddalasz się ode mnie.
− Nie, ostatnio po prostu dużo się dzieje.
− A co powiesz na ciastka po szkole? Ja dziś stawiam. OK?
− Przepraszam, nie mogę, muszę być w Universe...
Niezupełnie skłamałem, przygotowywaliśmy z zespołem trzy nowe piosenki i spotykaliśmy się codziennie. Nie powiedziałem tylko, że pewnie po próbie znowu wymknę się z Natashą do Williama. Annie popatrzyła na mnie ze smutkiem.
− Oh, rozumiem. Nie mogę mieć pretensji, chodzi przecież o twoją karierę. Ale jakbym cokolwiek robiła nie tak, powiesz mi o tym, prawda?
− Oczywiście - zapewniałem, głaskając ją po policzku i nie pytając, co w sumie miałaby „zrobić nie tak”.
Instynktownie nie przestawałem odsuwać się od Annie, licząc, że tym sposobem sama wreszcie podda się i wycofa, a ja nie będę zmuszony niczego jej tłumaczyć i nie będę zmuszony przyznawać się do swoich niemalże obsesyjnych zdrad.
Natasha nigdy nie dopominała się, bym skończył z Annie. Nie miała powodu i tak wiedziała, że cały jestem jej, na wyłączność.
            Pewnego dnia, wracając spóźniony na lekcje po kolejnej przerwie spędzonej poza terenem szkoły, dostrzegłem siedzącą na podłodze, zapłakaną Alison. Chociaż byłem na nią zły po tym, jak mnie ignorowała od kiedy związała się z tamtym Stevenem, z którym uprawiała seks na imprezie, jej płacz wydawał mi się tak rozpaczliwy, że nie mogłem przejść obojętnie i nie zareagować.
− Cześć... potrzebujesz pomocy? - zapytałem, kucając obok i podając Alison chusteczkę.
W jednej chwili podniosła na mnie przerażone oczy, wstała i, szlochając, po prostu pognała w kierunku schodów, a ja poszedłem do swojej sali i przeprosiłem za spóźnienie.
Niedługo potem dowiedziałem się od siostry, że Alison jest w ciąży, a Steven od seksu na imprezie, odszedł, jak tylko o tym usłyszał. Przykra sprawa. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te łzy zwiastowały inne...
            Annie poprosiła mnie o rozmowę i obiecała nie zająć mi więcej niż kilka minut. W tej sytuacji nie mogłem jej zbyć. Nieznalezienie kilku minut dla swojej przyjaciółki byłoby zbyt podejrzane, nieprawda? A więc tego popołudnia po szkole szedłem obok Annie w ciszy, czekając aż wreszcie powie, co miała do powiedzenia i denerwując się lekko, jakby już coś przeczuwając. Intuicja mnie nie zawiodła. Akurat tego popołudnia wyszło słońce i zostawiało zabawne ciebie na policzkach Annie.
− Możesz mi powiedzieć, co cię łączy z Natashą? - zapytała, przystając i nie spuszczając ze mnie wzroku.
A w jej oczach mogłem wyczytać wszystko. Naprawdę chciała wiedzieć, była zdesperowana i gotowa na usłyszenie tego okropnego wyznania.
− Przepraszam, Annie. To się po prostu stało.
− Co? Co się stało?
Natychmiast wbiłem wzrok w chodnik i poczułem, jak palą mnie policzki.
− Ja i Natasha...
Nie mogłem podnieść oczu i spojrzeć na Annie, byłem za bardzo zawstydzony. Po chwili dotarło do mnie jej ciche westchnienie. Póki się nie odezwała, nie wiedziałem, że płakała.
− Sypiasz z nią?
− Tak.
− Kłamałeś.
− Nie, kiedy mnie o to pytałaś, jeszcze nie...
Jeszcze wtedy myśl o sypianiu z Natashą wydawała mi się tak abstrakcyjna, że  mnie bawiła... Jak do tego doszło, że dziś stała się zupełnie oczywista?  Lecz nie dla Annie…
− Więc ile to trwa?
− Niedługo.
− Niedługo, znaczy od kiedy powiedziałam, że nie chcę tego zrobić? O Boże, poszedłeś do innej po to, czego ci nie dałam?
Annie ukryła twarz w dłoniach i płakała głośno. Niepewnie podniosłem na nią oczy. Czy mogłem ją jakoś pocieszyć? Czy powinienem, skoro sam sprawiam jej ból? A jeżeli powinienem: to w jaki sposób?
− Nie, nie to nie tak...
Potem odruchowo chwyciłem ją za ramiona, a ona, odpychając mnie, zawołała:
− Nie! Już nic nie mów. Nigdy nie przypuszczałam, że pewnego dnia cię znienawidzę. − Annie popatrzyła na mnie załzawionymi oczami, a w jej głosie była wściekłość. – od dzisiaj po prostu zachowujmy się tak, jakbyśmy byli sobie obcy.
Nic więcej nie powiedziała. Ja też nie, nic nie zrobiłem, pozwoliłem jej odejść. I tak oto serce Annie zostało złamane.

I oto V-ty rozdział, czyli połowa opowiadania. A kto uważa, że wszystko się wyjaśniło i nic zaskakującego się więcej nie wydarzy, ten myli się mocno, bo mam wrażenie, że akcja rozpoczyna się dopiero...

Wstawiam też link do tytułowej piosenki Sing your life:
(Wykorzystałam solową piosenkę Morrisseya jako piosenkę The Nosebleeds i pewnie jeszcze kilka razy tak zrobię).


PS. Przy okazji tego rozdziału zapraszam do posłuchania też piosenki Mott the Hoople - Ready for love, była to moja inspiracja podczas pisania.

czwartek, 2 listopada 2017

ROZDZIAŁ IV

NOWHERE FAST

            Nazajutrz po pełnej niespodzianek nocy, kiedy odwiozłem Annie do domu, spotkaliśmy się w szkole, trochę zmęczeni i senni, z podkrążonymi oczami. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że po weekendzie większość szkolnych kolegów i koleżanek tak wygląda, jakby ich ciała i umysły odreagowywały jeszcze wczorajszą imprezę. Może to sprawiało, że zwykle czułem się niepasującym elementem, a dziś tak nie było, dziś należałem do nich. Tego dnia padał deszcz. Nic zaskakującego w Manchesterze. Kiedy spotkaliśmy się z Annie przy drzwiach szkoły, zmierzyłem ją spojrzeniem i spostrzegłem:
− To ta ortalionowa peleryna, w której „wyglądasz fatalnie”.
Annie zachichotała.
− Tak, wyglądam fatalnie i czuję się fatalnie.
Zapewne po wczorajszym upiciu się dręczył ją kac. Aż zdziwiłem się, że pomimo złego samopoczucia przyjechała do szkoły.
− A jak z rodzicami? − zainteresowałem się. − Czy byli bardzo źli?
− Eh, szkoda gadać... zabrali mi kieszonkowe.
− To kiepsko.
− Yhm, kiepsko.
Nie spostrzegłem kałuży, skupiony na rozmowie, i oczywiście wszedłem prosto w wodę. Z lekkim zdenerwowaniem powiedziałem:
− Annie, wiesz czego nienawidzę w Manchesterze?
− Nie.
− Tego, że cały czas pada i ty musisz chodzić w pelerynie, a ja w przemoczonych butach.
            Potem poszliśmy na lekcje. Może przez to, że sam nie mogłem skupić się na nich, odnosiłem wrażenie, że wszyscy poruszają się i wypowiadają jednakowo sennie. Zamiast słuchać, o czym opowiadają nauczyciele, siedziałem wpatrzony w okno, w strumienie, spływającego po szybie znienawidzonego, deszczu i nuciłem po cichu melodię The Nosebleeds.
            Po szkole, każdy ze swoim parasolem, ruszyliśmy z Annie w kierunku przystanku, kiedy zapytała mnie, czy nie mogłaby pożyczyć pieniędzy, bo miałaby ochotę na ciastka z kremem, a przecież rodzice zabrali jej kieszonkowe. W jakimś sensie rozczuliło mnie to. Poza tym, było czymś nowym, czego się dowiedziałem, największa słabość Annie: ciastka z kremem. Nie, nie pożyczyłem jej pieniędzy, zamiast tego powiedziałem, że zapraszam do kawiarni i stawiam. Z powodu brzydkiej pogody weszliśmy do pierwszego lepszego lokalu i siedliśmy koło siebie, przyglądając się wypiekom na wystawach. Annie poprosiła ciastka z kremem i herbatę, mnie skusiła szarlotka i do tego czarna kawa. Nie rozmawialiśmy wiele, wsłuchiwaliśmy się w grającą w tle muzykę i obserwowaliśmy kelnerkę, czytającą za ladą popularny romans, przy czym chichotała sama do siebie i zawstydzała się. Czy Annie też się tak czerwieni? Czy w ogóle czyta tego typu literaturę? Może polecę jej coś z taką tematyką, a potem poproszę o opinię? Ten pomysł spodobał mi się.
            To było przyjemne popołudnie. Cisza nie wydawała się niezręczna, a zupełnie naturalna, taka, co zapada czasami pomiędzy ludźmi, znającymi się na tyle dobrze, że nie krępuje ich milczenie. Wszystko naraz spowodowało, że przez moment, przeszło mi przez myśl, jak to by było zamieszkać z Annie.
− Bo wiesz... − odezwała się wreszcie, niepewnie - moi rodzice jadą w sobotę na wesele, może przyjdziesz do mnie?
To oznaczało, że bylibyśmy zupełnie sami. Ale po poprzedniej nocy, spędzonej obok siebie w łóżku, nie wydawało się niczym wielkim.
− Ok, przyjdę − powiedziałem bez zakładania zawczasu czegokolwiek.

***

            W sobotę po raz pierwszy poszedłem do domu Annie. Przedtem dała mi konkretne instrukcje: nie pojawiaj się, póki nie zrobi się ciemno, uważaj, by sąsiedzi cię nie widzieli, zapukaj do bocznych drzwi. Skoro tak chciała, to tak uczyniłem. A potem zwiedzałem jej dom, zupełnie jakby był jakimś obiektem turystycznym: salon, gdzie stało pianino („Annie, grasz?”, „Nie, nie ja, moja mama”), sypialna państwa Reed, kuchnia, łazienka na dole, sypialnia Annie i druga łazienka na piętrze. W pozostałych pokojach, tylko nie w jej, były drogocenne antyki, reprodukcje znanych malarskich dzieł na ścianach, biblioteczki z książkami i zwisającymi, przykrywającymi je paprociami, a na podłodze miękkie dywany. Zaskakiwała mnie ilość świętych obrazków, krzyżyków nad każdymi drzwiami, figurek Maryi. Nie brakowało też rodzinnych fotografii w ozdobnych ramkach. Na koniec Annie zabrała mnie do siebie. Tu nie było antyków, a zwykły niski segment, osobna szafa, tapczan, biurko. Tam stała następna rodzinna fotografia i dwa talerze z naleśnikami z owocami.
− Nudziło mi się, więc przygotowałam coś do jedzenia − tłumaczyła. − Nie wiem, podgrzać, czy zjemy je tak?
− Hm, zjemy je tak.
I smakowały świetnie. Annie otworzyła też sok, przy okazji trochę rozlewając, a ja pomogłem jej go wytrzeć z biurka. Urocze było, jak starała się dobrze wypaść w roli gospodyni, skakała dookoła mnie i proponowała: a może to, a może tamto? I albo tylko mi się zdawało, albo istotnie cały czas stresowała się czymś. Co dziwne, bo ja byłem wyjątkowo zupełnie spokojny i rozluźniony. Wreszcie powiedziałem jej, by uspokoiła się i usiadła przy mnie. Tak zrobiła, złożyła dłonie, jak do modlitwy, i wpatrywała się w nie. Przez około godzinę (a może i więcej?) opowiadała o swoim chórze. Nie zapytała, czy mnie to interesuje, po prostu mówiła, mówiła i mówiła, a ja nie przerywałem jej. Potem stwierdziłem, że też mogę pomęczyć ją monologiem, z którego pewnie niewiele zrozumie, o tym, co ostatnio czytam i, czego ostatnio słucham. To prawda, niewiele zrozumiała, lecz pozostawała w skupieniu, po prostu spijała zdania z moich ust. Tyle mi wystarczało, Annie chociaż chciała mnie zrozumieć. A później zaproponowała:
− Moi rodzice mają małą kolekcję płyt. Może chcesz ją obejrzeć?
Tak, pewnie, po co w ogóle pytała? Annie zaprowadziła mnie z powrotem na dół, do salonu i pokazała kilka winyli: Elvis Presley, Bee Gees, The Kinks. The Kinks, wreszcie coś, co lubię! Już po chwili Annie układała płytę w adapterze. Ledwie popłynęły pierwsze muzyczne takty, zaczęła się lekko kołysać, nadal mimo wszystko zestresowana. A żeby rozładować atmosferę, wciągnąłem się w te wygłupy. Może i byłem kiepskim tancerzem, za to z dobrym wyczuciem rytmu. Cóż, zrobiło się zabawnie, przez kilka piosenek skakaliśmy, kręciliśmy biodrami i wymachiwaliśmy kończynami w idiotycznych pozach. A potem, niespodziewanie, zbliżyliśmy się do siebie i pocałowaliśmy. To nie było nic wielkiego, po prostu chwilowe zetknięcie warg, niczego innego nie potrafiliśmy. Oboje jeszcze nigdy tego nie robiliśmy, lecz nigdy, wcześniej, czy później, nie rozmawialiśmy o tym braku doświadczenia. Powoli odsunęliśmy się od siebie.
− I co, co teraz, co teraz? - powtarzała Annie z przerażeniem.
Nie dość, że oblała się rumieńcem, byłem pewien, że i zgrzała się cała, przeżywała coś nowego, ekscytującego. Nie odpowiedziałem, położyłem dłonie na jej policzkach, całując ją znowu, już nie tak nieudolnie i z większym zdecydowaniem. Annie zarzuciła mi ramiona na szyję, odwzajemniała pocałunki. Czasami nie zgrywaliśmy się i przygryzaliśmy się przypadkowo, mimo to, było przyjemnie. Wreszcie, odrywając się od siebie, wybuchliśmy śmiechem, potrzebowaliśmy tego, by opadło napięcie. Ale nie opadło, nie opadało zupełnie. Muzyka grała, my, jak pijani, doszliśmy niepewnym krokiem do kanapy i siedliśmy.
− Annie, chcesz „to” zrobić? - wyrwało mi się, bo byłem trochę podniecony, a tu nie mogłem dogodzić sobie sam, nie mogłem też skupić się na czymkolwiek innym.
I, co mnie zaskoczyło, Annie odpowiedziała:
− Tak.
Wtedy i mnie dopadło skrępowanie. Niewiele wiedziałem o tych sprawach, w teorii, owszem, nie narzekałem na brak wiedzy o seksie, niestety praktyka była mi przecież zupełnie obca. Ale wstydziłem się do tego przyznać Annie, poza tym, to tylko dodatkowo by ją zestresowało, więc udając pewnego siebie, powiedziałem:
− OK.
A potem, rozpinając guziki jej bluzki, głowiłem się nad sposobem, by uspokoiła się wreszcie.
− Ja... chciałabym zrobić coś zwariowanego, mam dość mojego nudnego wizerunku, chciałabym zrobić coś niepasującego do mnie - powtarzała z urywanym oddechem i zbyt szybko bijącym sercem, kiedy zdejmowałem jej stanik. Annie rzeczywiście była zgrzana i cały czas drżała. Ostrożnie położyłem ją na kanapie, masując jej drobne piersi. Potem pochyliłem się nad nią, miała zamknięte oczy i leżała bez ruchu, jakby była martwa. Co za okropne skojarzenie o dziewczynie, z jaką chce się uprawiać seks, niestety nie mogłem pozbyć się go z mojego umysłu. Annie niczego nie ułatwiała, nie reagowała na zwykły dotyk. Nie wiedziałem, co konkretnie, lecz wiedziałem, że muszę przetestować coś innego z nadzieją, że to na nią zadziała. Jeszcze do niedawna nie wierzyłem, że taki moment kiedykolwiek nastąpi. Więc czy to dziwne, że nie mam pomysłu, jak do tego doprowadzić? Po chwili leżałem na Annie, ssąc jej piersi, a ona wydawała z siebie ciche jęki.
− Jest ci przyjemnie? − wyszeptałem.
− Yhm - zamruczała i wtedy lekko przygryzłem jej sutek.
− A tak?
− Yhm.
Annie rozluźniła się trochę, a ja przesunąłem językiem po jej brzuchu.
− A tak?
− Ach... tak też.
Lecz mimo to nadal była zestresowana. Annie chciała zrobić coś zwariowanego, a jednocześnie bała się zaryzykować. Zwłaszcza, że upicie się w Universe, które może też służyło wyrwaniu się z jej nudnego życia, nie przyniosło dobrych konsekwencji. Albo po prostu to miejsce, pełne świętych symboli tak na nią działało, przypominało, że przecież seks bez ślubu jest grzechem, a jeżeli jeszcze rodzice by się dowiedzieli...
− Hm, to jak jest przyjemniej? - powtórzyłem po raz kolejny, obawiając się, że znowu usłyszę w odpowiedzi „nie wiem”.
Pozwoliłem sobie zsunąć spodnie z Annie i wreszcie wykonała stanowczy ruch. Niestety, nie taki, na jaki liczyłem. W jednej chwili otworzyła oczy, złapała mnie za ręce i powiedziała:
− Zaraz wracam. OK?
− OK.
Annie długo siedziała w łazience, nie wiem, co tam robiła, chociaż trochę mnie to zastanawiało. Jak wróciła, była w pełni ubrana i chorobliwie blada. Jeszcze kilka chwil temu tak nie wyglądała...
− Annie, w porządku?
Z powrotem usiadła przy mnie, zachowując pewien dystans.
− Przepraszam, to nie twoja wina, ja po prostu chyba nie jestem jeszcze gotowa - powiedziała ze spuszczonym wzrokiem.
Nie wiedziała, że w tym momencie nie poczułem rozczarowania, a ulgę. Lepiej, jeżeli oszczędzimy sobie tego. Potem zapewne tylko bylibyśmy zażenowani.
− Nie szkodzi. Nic się nie stało − zapewniałem. − Porobimy coś innego.
− Pooglądamy telewizję? − zaproponowała i włączyła pierwszy lepszy program.
Annie wyglądała tak, jakby nadal myślała o tym, do czego nie doszło i ledwie powstrzymywała łzy. Podczas gdy ja naprawdę twierdziłem, że nic się nie stało, nic, co byłoby powodem do tak wielkiego zmartwienia. Szczerze, zrobiło mi się jej żal.
− Chodź − powiedziałem, otwierając ramiona.
Annie przytuliła się do mnie i tak oglądaliśmy telewizję, a potem pożegnałem się i pojechałem do domu.

***

            Po niedzielnej mszy z występem chóru znowu znalazłem się w Universe, bez Annie, bo miała zakaz imprezowania z powodu upicia się w zeszłym tygodniu. The Nosebleeds stroili instrumenty, a ja wiedziałem, że to jeszcze potrwa, więc kupiłem sobie colę i, siadając w dość niechlujnej pozie (przypierając plecy do ściany i wyciągając nogi) w rogu, gdzie stykały się ławki, którymi otoczony był ze wszystkich stron lokal, obserwowałem zespół. Ich zaangażowanie, pełen profesjonalizm, a przy tym wieczne przekomarzanki fascynowały mnie: oni wszyscy byli identyczni: myśleli identycznie i mieli identyczne cele. Gdyby i moje życie toczyło się w tak konkretnie wyznaczonym kierunku, nie potrzebowałbym więcej antydepresantów, stwierdziłem, nie trząsłbym się ze strachu, co przyniesie przyszłość. Czyżbym wreszcie zrozumiał przyczynę swojego wiecznego smutku? Nie chodziło o to, że moje życie jest złe, czy po prostu nudne, chodziło o to, że nie mam żadnych perspektyw, nie wiem, po co budzę się codziennie rano, po co jeżdżę do szkoły, po co w ogóle istnieję. W pewnym momencie dosiadła się do mnie trupio blada nastolatka, miała podejrzanie rozszerzone źrenice i ochrypnięty głos. W ręku trzymała piwo, cały czas kołysała się dziwnie, drapała pokryty niewielkimi krostkami policzek i przyglądała mi się. A potem powiedziała: „Jestem nawalona. Jestem taka nawalona, że nie wyobrażasz sobie. Christopher spierdolił na jakąś jebaną fermę w Ohio i codziennie przewala tony krowiego gówna. Czy ty to rozumiesz? Christopher przewala tony krowiego gówna, a ja jestem zupełnie sama i nawalona”. Nie reagowałem na jej niezrozumiałe monologi, więc wreszcie znudziła się i poszła pomęczyć kogoś innego. A The Nosebleeds rozpoczęli występ. Wtedy podszedłem pod scenę, by pozwolić się ponieść emocjom i zahipnotyzować. Natasha wpadła spóźniona, pojawiła się mniej-więcej w połowie, jak zwykle, cała w czerni z nieprzyzwoicie czerwonymi ustami, zmysłowo pociągająca femme fatale. Nie zauważyłbym jej, nie odrywając oczu od sceny, gdyby nie stanęła obok mnie i nie przywitała się, stukając swoją szklanką o moją, już pustą, butelkę coli. Nie rozmawialiśmy, w milczeniu słuchaliśmy występu. Dopiero, kiedy The Nosebleeds skończyli, zapytała:
− Nie przyszedłeś dziś z Annie?
− Nie.
A potem podszedł do nas William, przywitał Natashę cmoknięciem w policzek, po czym rzucił w moim kierunku:
− Stevie, my mamy coś do obgadania.
Nie powiem, zdziwiłem się, tym, że zwracał się do mnie „Stevie” i samym stwierdzeniem. A chcąc być zabawny, odpowiedziałem:
− Tak, Willie?
To zadziałało, rozbawiło go.
− Może pójdziemy do mnie? − zaproponował i dodał pospiesznie: − o kurwa, dziwnie to zabrzmiało, a nie, nie chodzi o nic głupiego, tam jest po prostu cicho.
William zabrał klucze do mieszkania i w milczeniu ruszyliśmy tymi brudnymi, cuchnącymi schodami. Nie wytykałem mu, że cokolwiek powie, brzmi „dziwnie”, bo wiedziałem, że po prostu taki ma charakter, nie bierze życia serio, wszystko wykpiwa i z wszystkiego robi sobie żarty. W sumie, nie przeszkadzało mi to. Przez tego typu podejście sprawiał wrażenie wiecznego optymisty, co poprawiało i innym humor. Oczywiście w progu mieszkania przywitał nas Wolfgang.
− Jak się masz, futrzaku, pewnie nudzisz się sam − stwierdziłem, głaszcząc go.
− O tak, powinienem mieć jeszcze jednego kota − przyznał William i udał się do kuchni po piwo.
− A chcesz? Bo tak się składa, że mam nowego. Nie, żeby był taki wredny, czy coś. Ale pięć kotów w domu to przesada...
− Nie, dzięki! Szczerze, i tak mam o jednego za dużo.
Kiedy William wrócił z kuchni, podniosłem kota i zakładając, że to pistolet, ostrzegłem:
− Stój, bo strzelę, pif paf!
− Aaaa! Moje serce! Moje serce! Moje, kurwa, serce! − powtarzał William, udając postrzelonego i, ze śmiechem, przewracając się na podłogę.
Ja uwolniłem Wolganga, który zaraz wlazł na niego i polizał go po twarzy. Wreszcie William wstał, trzymając dwie puszki piwa, przyniesione z kuchni, po jednej dla nas.
− Nie. Nie chcę − podziękowałem.
W związku z tym otworzył tylko swoje piwo, do tego jeszcze zapalił papierosa i rozwalił się na kanapie w pokoju dziennym, pokazując mi, żebym przysiadł przy nim. Tak zrobiłem. Dookoła panował okropny bałagan, wszędzie walały się brudne naczynia, ciuchy, puszki i paczki po chipsach. Mój wzrok zatrzymał się na radiu z podłączonymi wielkimi głośnikami i kasetami porozrzucanymi po podłodze.
− Jak chcesz, to włącz coś − zaproponował William, nadal luzacko rozwalony na kanapie w oparach tytoniowego dymu.
− Nie. Mów lepiej, co my niby mamy do obgadania − pospieszyłem go, bo nie zamierzałem tu siedzieć w nieskończoność.
− Eh... wiesz Stevie... − zaczął William niepewnie, co do niego nie pasowało. − Chodzi o to, że poszukujemy do zespołu wokalisty. A ja, po usłyszeniu twojego wykonania „Sweet Emotion” na imprezie u Christiny i widząc, jak polubiłeś The Nosebleeds, chcę cię poprosić, żebyś dołączył do nas.
Dosłownie zatkało mnie w tym momencie. Nic nie powiedziałem, czekałem, aż William wybuchnie śmiechem i zawoła, że to był tylko żart i chyba mu nie uwierzyłem. Ale nie stało się tak. A szok nie malał. William dodał, że jeżeli potrzebuję czasu na zastanowienie, może mi go dać. Nie wiedziałem, czy mam dobry głos, nigdy nigdzie nie uczyłem się śpiewu, lubiłem to i tyle. Lecz w tym momencie, należeć do The Nosebleeds, przekazywać emocje tym wszystkim zagubionym duszom spotykającym się wieczorem w Universe, zwracać im nadzieję na lepsze jutro, wydawało mi się czymś najwspanialszym w świecie.
− Nie potrzebuję czasu, zgadzam się - powiedziałem wreszcie. − Tylko, mam dwa warunki.
Może zabrzmiało, jakbym się wywyższał. Może William zrozumiał to w ten sposób - my wyciągamy do niego rękę, a on stawia warunki! Ale nie dał niczego po sobie poznać, jeżeli tak było.
− No? - bąknął, dając mi tym znać, że zamierza to rozważyć.
− A więc, po pierwsze, wyrwiemy się stąd i zrobimy karierę, taką prawdziwą karierę; po drugie: chcę pisać teksty do wszystkich naszych piosenek.
Nie podejrzewałem, że William po prostu powie „OK”.

***

            Benny, Jeff i Gordon byli przerażeni, kiedy usłyszeli, że William zgodził się, byśmy wykonywali tylko teksty mojego autorstwa. „Czemu zdecydowałeś bez nas? Czy ty w ogóle przeczytałeś cokolwiek, co napisał? Nie powinieneś zgadzać się w ciemno!” złościli się, a William milczał z zagadkowym uśmiechem. Po kilku dniach przekazałem im pierwsze teksty, które były niczym innym niż lekko przerobionym wariantem moich wierszy. Wszyscy zbiegli się, wyrywali sobie kartki, czytali, a ja czekałem na werdykt. Potem powtarzali zgodnie „Steven, my nie wiedzieliśmy, że ty tak piszesz!”, na co William napomknął: „Cóż, a ja wiedziałem”. Nie mogłem przeczyć, bo przecież, kiedy powiedziałem mu o swoich warunkach, okazał mi tyle zaufania, o nic nie zapytał, nie zawahał się. William taki po prostu był, niesamowicie wrażliwy, a przy tym męski, co często się wyklucza. Wszystkim zdawało się, że czyta w myślach i widzi nas na wylot. Nie musieliśmy przyznawać się, że martwimy się czymś, że jesteśmy smutni, czy zdenerwowani. Już i tak to wyczytał, a potem wysłuchiwał naszych problemów, doradzał, rozbawiał. Poza tym był dobrym liderem, utrzymywał zespół mimo wiecznych sprzeczek pomiędzy członkami. Wiadomo, każdy z nas miał inne pomysły, inne wizje, inne oczekiwania i czasami nie dochodziliśmy do kompromisu. Zdarzało się, że zarzucaliśmy sobie wzajemnie okropne rzeczy, bez szacunku, byliśmy bezlitośni. Podczas jednej z prób, w godzinach zamknięcia klubu, Benny nie skupiał się na grze, bo kilka dni temu przyłapał swoją dziewczynę całującą się z jego znajomym. Zabolała go ta podwójna zdrada, nic w tym zaskakującego. Niby to rozumieliśmy, pomimo tego naskoczyliśmy na niego niepotrzebnie. Przez cały czas ciężko pracowaliśmy, przygotowaliśmy się do pierwszego wspólnego występu i nie mogliśmy pozwolić komukolwiek z nas na zaniedbania. W efekcie Benny wyszedł z klubu, przeklinając i wykrzykując, że odchodzi z zespołu. William pospieszył za nim, zjawili się z powrotem po godzinie, w dobrych humorach, gotowi do kontynuowania próby. Chociaż nie umieliśmy przeżyć dnia bez sprzeczki, byliśmy dla siebie wzajemnie przyjaciółmi. Skoro widywaliśmy się codziennie, wiedzieliśmy o sobie wszystko. Wreszcie życie nabrało sensu, znalazłem cel, którego tak mi brakowało, czułem się doceniony. W mojej muzycznej karierze wspierała mnie też mama, siostra i Annie. W tych dniach byłem szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy.

***

            Pewnego wieczoru, po próbach, poszedłem do mieszkania Williama, co często robiłem, mimo że on zostawał w klubie w roli barmana. Zdarzało mi się tu wiele razy nocować, wtedy siedzieliśmy do rana i rozmawialiśmy po prostu o wszystkim, o rynku muzycznym, o książkach, o polityce, a i tak nigdy nie starczało czasu. Albo niespodziewanie zaczynaliśmy bawić się w koncert jednej z naszych ulubionych grup. Albo o trzeciej w nocy szliśmy do kuchni i szykowaliśmy tosty. Albo zmęczenie wygrywało i zasypialiśmy po przeciwnych stronach kanapy. Naprawdę lubiłem mieszkanie Williama.
            Tego wieczoru leżałem sobie ze stopami opartymi o zwiniętego w kłębek Wolfganga, obserwowałem przez okno zapadający nad Manchesterem zmrok, wsłuchany w stłumione takty muzyki, dobiegające z klubu. Ta atmosfera sprzyjała pisaniu tekstów, więc tworzyłem to i owo, aż w pewnym momencie rozległo się skrzypnięcie drzwi.
− Willie, to ty? − zapytałem.
− Nie − powiedziała Natasha, a potem dodała w ten charakterystyczny sposób: − Hej, Mooz.
Oznajmiła, że zamierza tu spać dzisiejszej nocy. Siedziała po turecku na podłodze tak, że nie od razu to dostrzegłem... Miała podbite oko. Siniak wydawał się świeży, ostro fioletowy, powoli powstawała opuchlizna.
− Hej, co ci się stało?
− Eh, wolałabym o tym nie rozmawiać.
− Chociaż zrób sobie zimny okład. To nie wygląda dobrze. I chyba bardzo boli.
− Cholernie − przyznała.
Potem poszła do kuchni i przyniosła sobie w ręczniku lód. Ja zwolniłem jej kanapę, położyła się, w ciszy przyciskała okład do oka i paliła papierosa.
− Natasha?
− Tak?
− Może opowiesz mi coś o sobie? − poprosiłem, siadając, jak i ona przedtem, na podłodze.
− OK... − zaczęła niepewnie. − Jestem Natasha Vasiliova, mam metr siedemdziesiąt siedem wzrostu, sześćdziesiąt cztery kilo wagi. Urodziłam się w Moskwie. Mieszkałam tam przez pięć pierwszych lata życia. Umiem rosyjski, bo używamy go nadal w domu. Poza tym, mam trzy siostry i brata. Jestem najstarsza, potem Anastasia: czternaście lat; Valentina; jedenaście lat; Anton: siedem lat i Vica: trzy lata. Vica to moja ulubiona siostra. Nazywa mnie „Tasha”, rysuje mi laurki, chce, żebym zaplatała jej warkoczyki i opowiadała bajki.
Nastasha mówiła wpatrzona w sufit, rozczulona, i co pewien czas wydychała dym.
− Nie wiedziałem, że masz tak liczne rodzeństwo.
− A chcesz ich zobaczyć?
− Jak?
− Na zdjęciu.
Natasha kazała mi podać jej torebkę, zgasiła papierosa w popielniczce i sięgnęła po portfel, gdzie była fotografia, przedstawiająca ją, jej siostry i brata.
− Wszyscy jesteście podobni − stwierdziłem, mieli identyczny kształt twarzy, przypominający serce, jasną karnację i wielkie, zielone, przestraszone oczy.
− Ja, Anastasia, Valentina, Anton. I Vica, prawda, że urocza? − pytała, wskazując dziewczynkę z dwoma warkoczykami i kolorowymi kokardkami we włosach.
− Tak, urocza.
− Wiesz, co? Chciałabym mieć dziecko, dziewczynkę, taką uroczą, jak Vica. Kochałabym ją całym sercem. Ale nie rozpieszczała. Uczyłabym, co jest dobre, a co jest złe.
− Yhm.
− Moooz, a ty? − zapytała z powagą. − Chciałbyś kiedyś mieć dzieci?
− Nie wiem − powiedziałem szczerze. − Nie chodzi o to, że się nad tym nie zastanawiam, zastanawiam się, czasami... Nie wiem po prostu, przede wszystkim musiałbym mieć z kim.
− A Annie?
− Nie rozmawialiśmy o tym nigdy, ja i Annie...
− Tak?
− Nie. Nic. Nasza znajomość nie jest jeszcze na takim poziomie − rzuciłem nieprzemyślanie.
− Ach, rozumiem. Nie pieprzycie się − wywnioskowała Natasha i podniosła się do pozycji siedzącej, czym wystraszyła kota. − Annie nie chce? Bo to grzech? Czy ty nie chcesz?
 − Ja chcę...
Nie wiedziałem, czemu o tym opowiadam, to nie była jej sprawa. W jednej chwili poczułem dziwne napięcie w całym ciele. A potem skoncentrowało się ono w moich majtkach. Nie podobała mi się ta rozmowa. Nie prowadziła do niczego dobrego. Natasha siedziała z opuchniętym okiem i cierpiała z bólu, czemu w takim momencie sprowadzała wszystko do seksu?
− Czyli to Annie nie chce. Wiesz, ja mogę ci pokazać, co zrobić, żeby zechciała, mogę ci pokazać, jak rozpalić zmysły dziewczyny...
Czy dotarło do mnie w ogóle znaczenie tej propozycji? Nie byłem pewien. I tak przystałbym na wszystko. Chwilowo logiczne myślenie było mi obce, nieważne, co wydarzy się potem, nieważne jak bolesne okazałyby się konsekwencje, byle tylko Natasha pokazała to, o czym wspominała... Powoli podniosłem wzrok, a ona poklepała miejsce na kanapie obok siebie. I przesiadłem się tam, a jej bliskość wywoływała we mnie dreszcze.
− OK − powiedziałem i wiedziałem, że cokolwiek wydarzy się potem, miała na to moje pełne przyzwolenie.
− Nie denerwuj się, mam zamiar pokazać ci wszystko krok po kroku. Dzisiaj jestem twoją nauczycielką. Wiem, że jeszcze nigdy tego nie robiłeś, Moooz − chichotała, czym zawstydzała mnie tylko, a później zabrała się za konkrety. − Jeżeli chcesz rozpalić zmysły dziewczyny, na początku pocałuj ją, delikatnie. − Natasha zbliżyła się, lekko muskając moje usta swoimi. − A potem... z pasją − dodała.
I połączyliśmy się w zmysłowym pocałunku. Było o wiele lepiej niż z Annie, nie tak dziecinnie i niewinnie, a dziko, jakbyśmy walczyli, jakbyśmy chcieli zjeść się wzajemnie. Natasha wplotła dłonie w moje włosy, a jej usta i język smakowały tytoniowym dymem. Nie przeszkadzało mi to. Nie czekałem na kolejne instrukcje. Zupełnie odruchowo chwyciłem jej piersi i pieściłem przez bluzkę. Natasha dyszała głośno, czym dodatkowo mnie podniecała.
− I co potem? − zapytałem, odrywając usta od jej ust.
− A potem... Rozbieracie się. Do naga − wydyszała i jednym, zwinnym ruchem pozbawiła mnie koszulki.
Nie czekając na nic, dobrała się do moich spodni, ciągnąc je w dół z majtkami i zawołała „o wiele większy niż przypuszczałam!”.
− Do naga − powtórzyłem.
Rozbieranie Natashy nie poszło mi tak prosto, jak jej mnie, rozpięcie stanika okazało się małym problemem, a jeansy były zbyt obcisłe, by zdjąć je jednym ruchem. Ale po chwili leżeliśmy nadzy, kompletnie nadzy.
− A potem pieść piersi: masuj, ssij, podgryzaj, schodź coraz niżej i niżej − komenderowała, a ja posłusznie robiłem to wszystko, zachwycając się pięknem jej ciała.
Natasha reagowała na każdą pieszczotę, pojękiwała, wiła się i wyginała. Wydawało mi się, że nigdy nie oderwę dłoni od tych niewielkich piersi i stwardniałych sutków. Natomiast językiem kreśliłem linie na jej brzuchu, aż doszedłem do wzgórka łonowego.
− A potem?
Natasha nie potrafiła nic powiedzieć. Rozkosz odebrała jej głos, policzki zaczerwieniły się, po czole spływały strużki potu.
− P... Poliż tam! − wykrzyczała.
Powoli niecierpliwiłem się, by wreszcie w nią wejść, doprowadzać ją na szczyty rozkoszy, słuchając jej jęków. Lecz, skoro tego chciała, językiem powędrowałem w to intymne miejsce. Natasha nie kontrolowała się, przeklinała, wołała: „Pieprz mnie! Proszę! Pieprz!”. I wszedłem w nią zdecydowanie, co wyrwało z jej piersi krzyk rozkoszy. Później cały czas krzyczała w ekstazie, zgraliśmy się, trzymaliśmy rytm. Nie martwiliśmy się, że w każdym momencie może przyjść William i nas przyłapać. Nigdy dotąd nie przeżyłem czegoś tak cudownego, nie czułem większego spełnienia niż wtedy, jak już było po wszystkim. Nie odzywaliśmy się, przez pewien czas dyszeliśmy, a potem uspokoiliśmy oddechy, pot powoli wysychał z naszych ciał, rozkoszowaliśmy się spokojem. Natasha, głaskała mnie po głowie, kiedy wtuliłem twarz w jej piersi i tym swoim niskim głosem powiedziała ze zrezygnowaniem:
− Moooz, chyba się w tobie zakochałam.



The Smiths - Nowhere fast


I jakby ktoś był zainteresowany tym przewrotnym tekstem autorstwa Morrissey'a z polskim tłumaczeniem: