sobota, 5 maja 2018

ROZDZIAŁ X - KONIEC


THAT'S HOW PEOPLE GROW UP

            Pewnego listopadowego popołudnia siedziałem na piasku pośrodku pustej plaży i wpatrywałem się we wzburzone morze. Huk fal, wysokich na kilka metrów, rozpraszał mnie i wprawiał w poczucie niepokoju. Wszystko spowijała szarość, tylko William stał w pobliżu w jaskrawych ciuchach, jakby chciał oszukać rzeczywistość i udowodnić, że choć dla jednych życie się skończyło, dla innych toczyło się nadal. Przez cały czas nosił w sobie niegasnącą nadzieję. Kiedy był wesoły, śmiał się do łez. Kiedy był smutny, płakał bez opanowania. Pomimo tego, nadzieja nigdy go nie opuszczała. Może chciał przekazać mi chociaż jej część? Od kilku dni mieszkałem u Williama i tylko to, że czułem się kochany, trzymało mnie przy życiu. A jednocześnie przytłaczało. Miłość bywa czasami przytłaczająca. Zwłaszcza, gdy spada niespodziewanie po odejściu poprzedniej i to uczucie jest tylko jednostronne. Wiedziałem, że nie kocham Williama. Wiedziałem, że nigdy nie pokocham Williama, jak on mnie...  Nie mogłem być tak samolubny, chcieć więcej i więcej i nie dawać niczego w zamian. Przez cały czas u niego albo drzemałem niespokojnie, albo siedziałem w bezruchu, wpatrzony w pustkę. William zasługiwał na kogoś lepszego, kto odwdzięczy mu się takim samym silnym uczuciem. Nie miał nigdy o nic pretensji. Nie przeszkadzało mu, że czasami godzinami byłem zupełnie nieobecny, pogrążony w swoim smutku. A kiedy tylko na cokolwiek nachodziła mnie chęć, rzucał wszystko, przejęty moimi zachciankami. Często wychodziliśmy w środku nocy pospacerować po okolicy albo wsiadaliśmy na motor i pędziliśmy mrocznymi ulicami. Wiele rozmawialiśmy, o Natashy i o tylu innych sprawach, zazwyczaj błahych, zupełnie bez znaczenia, szukaliśmy spokoju, stabilizacji, rutyny, jakby to mogło nas uratować. Nie chodziliśmy do szkoły. Nie spotykaliśmy się ze znajomymi. Nie chcieliśmy dzielić czasu z nikim. Wszyscy stali się intruzami.
            Pewnego dnia William zaproponował, byśmy pospacerowali po plaży, a ja zgodziłem się, bo podejrzewałem, że przy tak niekorzystnej pogodzie nie zastaniemy tu pewnie nikogo. Nie pomyliłem się. Co za dziwne uczucie, tylko my, dwie nic nieznaczące sylwetki, a dookoła morze i targane wichrem piaski. Czy to była wolność? A może wręcz przeciwnie, zniewolenie przez przyrodę? William usiłował zapalić papierosa, lecz zapalniczka gasła mu, ledwie zaiskrzyły płomienie. I wtedy dotarło do mnie, to była samotność, wobec siebie samych, wobec siebie wzajemnie, wobec natury... Nic innego, a tę samotność symbolizowała wszechobecna szarość. Na niebie zaskrzeczał morski ptak, a ja w tym momencie poczułem nieprzyjemne zimno i szczelniej wtuliłem się w kurtkę. William w kilku krokach znalazł się przy mnie, usiadł obok i złapał za rękę, splatając z moimi palcami swoje, a ich dotyk był mi dobrze znany. Nie odzywał się przez pewien czas,  po prostu patrzyliśmy na wzburzone morze i milczeliśmy. Aż wreszcie zapytał:
− Co tam?
Gdybym zatopił się w myślach, co czasami mimowolnie mi się zdarzało, nie wyrwałby mnie tym z sposobem z zadumy. Wiele razy odchodził bez odpowiedzi i pozwalał, bym pozostał sam, jak sobie w takim momencie życzyłem. Ale nie dziś, dziś obecność Williama okazała się pocieszeniem.
− Nie umiem poskładać myśli - powiedziałem. - Nie umiem nad nimi zapanować.
− Nikt tego od ciebie nie oczekuje, minęło zaledwie kilka dni... Nikt nie oczekuje, żebyś zaraz stawał na nogi i uporał się ze swoim cierpieniem. To zazwyczaj wymaga czasu.
− Ile?
− Nie da się przewidzieć, ten moment po prostu nadejdzie, poczujesz, że wreszcie wiesz, co robić.
− A więc jeszcze nie nadchodzi...
− To cię męczy?
− Trochę.
− Może napisz o tym piosenkę?
− Nie wiem, czy jeszcze umiem cokolwiek napisać.
William wzmocnił w tym momencie uścisk naszych rąk. A potem zamilkł. Z dziwnym przeczuciem zapytałem, czy chce mi o czymś opowiedzieć, a jeżeli chce, to jestem gotowy go wysłuchać.
− Nigdy nie pytasz o moich rodziców − przyznał.
− A powinienem?
− Nie.
− Will, ty też o nich nie opowiadasz, więc nie pytam.
− Nie mam z nimi kontaktu od dobrych trzech lat.
− Tak?
− Nie, wiesz, nabieram cię - rzucił lekko ironicznie.
Nie spodobało mi się to. Nie zamierzałem go zdenerwować. Nie podejrzewałem, że cokolwiek może zdenerwować Williama, prawdziwy okaz spokoju.
− Co z twoimi rodzicami? − zapytałem.
− Nic.
− Will, jak już zaczynasz, to skończ, OK?
− Nic, naprawdę... nie powiem, że są złymi rodzicami. I nie powiem, że są dobrymi. Nigdy specjalnie ich nie interesowałem.
− Przykro mi.
− Czemu?
− Bo wiem, jak to jest, kiedy rodzice nie interesują się twoim życiem i mają cię po prostu w dupie.
− Yhmm... mówisz o swoim ojcu?
− No.
− Ale matka chyba jest spoko.
− Tak.
− Stevie, wiesz, wtedy w Londynie, w areszcie, kiedy przyjechała i cię spoliczkowała... poczułem się trochę zazdrosny.
W odpowiedzi wybuchłem smutnym śmiechem.
− Will, zazdrosny?! To podchodzi pod masochizm. Czy ja o czymś nie wiem?
− Nie kpij - upomniał mnie. - Ona cię spoliczkowała, bo się o ciebie troszczy, a o mnie nikt. Ile bym sobie nie wmawiał, że mnie to nie boli, mimo wszystko boli, boli cholernie.
Nie wiedziałem, jak go pocieszyć. Nie spodziewałem się po nim takich wyznań. Nie podejrzewałem, że może trzymać w sobie tyle niewypowiedzianego żalu.
− Och, przecież masz mnie! − zawołałem, co zabrzmiało banalnie i dziecinnie, lecz chwilowo nic innego nie wymyśliłem, totalna pustka w głowie.
A potem złożyłem na ustach Williama kilka czułych pocałunków. Nie wiem, czy go to pocieszyło, lecz mam nadzieję, że poczuł się chociaż trochę lepiej. A mnie z żalu rozbolało serce. Nie otrzymał miłości rodzicielskiej. Nie otrzymał mojej... Podczas gdy sam ofiarowywał jej innym tak wiele! Czy to nie było wystarczającym dowodem, że nie powinienem zostawać przy nim, a dać mu wolność? Kiedy nadejdzie wreszcie ten moment, że zrozumiem, co zrobić? Niepewność doprowadzała mnie do szału. Nie pokazałem tego po sobie. William za to popatrzył mi prosto w oczy.
− Tak się czasami zastanawiam... co by powiedzieli moi rodzice, gdyby się o nas dowiedzieli − przyznał i ponownie zamilkł.
A mi przeszedł przez plecy dreszcz spowodowany wiecznym niepokojem lub może po prostu zimnem. Pomimo tego wysiliłem się na uśmiech. A potem zupełnie obojętny, że obaj dobrze wiemy, jaki jest on nieszczery, odpowiedziałem:
− Will, nie myśl o tym. − I tylko tyle, nic więcej.

***
            Na pogrzeb Natashy przyszło wiele osób. Tak wiele, że połowa pewnie w ogóle jej nie znała. Niektórymi kierowała zwyczajna ciekawość. Informacja o morderstwie uczennicy liceum przez sponsora rozchodziła się w tempie błyskawicy. Trzask. Trzask. Trzask. I już wszyscy wiedzieli. Tak a propos błyskawic, niebo w dniu pogrzebu było ciemne, ciężkie i ołowiane. Nie wiedziałem, czy zaraz nie runie na nas wszystkich, zgromadzonych na terenie cmentarza spowitego cieniem starych drzew. A wtedy wszyscy spoczniemy z Natashą na wieki w jednym, tym samym grobie. Rodzina zdecydowała, że pochowają ją w mojej kurtce, z jaką niemalże nigdy się nie rozstawała. Tak podobno zrobili. Nie widziałem ciała, widziałem jedynie trumnę pozamykaną na przysłowiowe cztery spusty. Może to i lepiej. Nie chciałbym widzieć jej nieżywej... obawiałem się, że taką zapamiętałbym ją już aż do swojej śmierci. Czy William uważał podobnie? Nie wiem. Nie rozmawialiśmy o tym, staliśmy obok siebie na peryferiach cmentarza i milczeliśmy. Zamiast skupić się na przemowie prawosławnego kapłana, obserwowałem ludzi. Rodzice Natashy, ubodzy, zniszczeni życiem imigranci, jej siostry: Anastasia i Valentina, brat Anton i mała Vica, wszyscy płakali. Kiedy grabarze opuszczali trumnę, matka rzuciła się na nią z rozdzierającym, przerażającym krzykiem. Przyjaciele i ci, co byli tu tylko, bo wyczuli sensację, patrzyli jak bliscy odciągają ją od ciała córki złożonego w kilka zbitych desek. Na pogrzebie była też moja mama, siostra i Erick. W pewnym momencie zauważyli mnie, podeszli i zapytali, czy trzymam się jakoś. Może czuli fałsz, gdy zapewniałem ich, że tak. Może nie. Pomimo tego, że cierpiałem, byłem spokojny, zupełnie spokojny. William poprosił, żeby mama i siostra nie martwiły się zbytnio, bo przez cały czas dbał o mnie i dodawał mi wsparcia. Żadna z nich nie podejrzewała jak bliskie połączyły nas stosunki. I nie musiała wiedzieć. Kiedy zawiał wiatr, zrobiło mi się nieprzyjemnie zimno. To wtedy przypomniało mi się, jak Natasha, przekonana, że topię się w jeziorze, skoczyła mnie ratować, chociaż nie umiała pływać. Czy była gotowa umrzeć? Czy ja też powinienem umrzeć z nią? Grób zasypano. A potem kapłan zainicjował pieśń po rosyjsku. Niewielu włączyło się do śpiewania, a ci, co to zrobili, pewnie też byli rosyjskimi imigrantami. Ja i William wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenie. Chociaż nie rozumieliśmy słów, byliśmy poruszeni. Dopiero, gdy ludzie powoli się rozchodzili, podeszliśmy do grobu i położyliśmy na nim bukiet białych róż - symbolizowały niewinność. William zapytał mnie, czy chcę przekazać kondolencje rodzinie Natashy (sam przekazywał im je już wiele razy),  odpowiedziałem, że nie. Niewłaściwie wydawało mi się udawanie, że rozumiem ich cierpienie. Każdy cierpi we własny sposób. I nikt inny tego nie zrozumie. Przez kilka chwil nie ruszyłem się, wpatrzony w napis nagrobny: NATASHA VASILIOVA. Data narodzin. Data śmierci. William zapytał, czy chcę tu pobyć, pomodlić się.
− Nie, chcę wracać do domu, zimno mi − powiedziałem.
Nie zaprotestował, mimo, że sam może chciał tu jeszcze pobyć. W milczeniu ruszyliśmy do bram cmentarza, mijając i czasami szturchając przypadkowo innych ludzi. W pewnym momencie zderzyłem się z kimś i bez patrzenia na tę osobę, przeprosiłem. Ledwie zrobiłem kolejny krok, rozległ się głos:
− Steven!
Zaskoczony, obejrzałem się za siebie i spostrzegłem...
− Annie?
Ubrana była w czarną, skromną sukienkę, włosy opadały falami na jej chude ramiona, a twarz nie przedstawiała nic poza ogromem żalu.
− Cześć, Steven - odparła, choć zarzekała się, że nie odezwie się więcej do mnie.
− Cześć − odpowiedziałem.
Annie stała w bezruchu. Nie spuszczała ze mnie wzroku. Tak, jakby na coś czekała.
− Pogadajcie - zaproponował William i oddalił się lekko.
Niepewnie podszedłem do Annie. Niepewnie, bo nie wiedziałem, czy zamierza mnie pocieszyć, czy dać mi w twarz. A może i to i to?
− A więc słyszałaś o Natashy − powiedziałem po prostu.
− Tak, nie wyobrażasz sobie, jak mi przykro.
− Niepotrzebnie, przecież tam, u tego twojego Boga, jest jej lepiej.
Annie nie dała się sprowokować. A może nie dała tego po sobie poznać. Nie wiem, co zamierzałem osiągnąć swoimi uwagami.
− Ale ty cierpisz.
− Nie tego chciałaś, Annie? Nie chciałaś, bym zapłacił za to, co ci zrobiłem? Nie życzyłaś mi cierpienia?
− Nie życzę nikomu cierpienia. A skoro rozmawiamy o Bogu, przecież przykazał ludziom, by nie czynili sobie nawzajem niczego, co im samym niemiłe. Nieprawda?
− Nie wiem... wiem, że cię skrzywdziłem.
Annie uniosła kąciki ust w smutnym uśmiechu, potem położyła dłonie na moich barkach i przyznała:
− Kiedy dowiedziałam się o was, chciałam zaszyć się w swoim pokoju i przepłakać resztę życia. Nie przypuszczałam, że pewnego dnia dotrze do mnie cała prawda. Lecz wreszcie zrozumiałam, że ty i Natasha byliście sobie po prostu przeznaczeni, a ja tylko przeszkadzałam.
W tym momencie zrobiło mi się żal Annie. Ale wiedziałem, że gdybym objął ją i przytrzymał w uścisku, nie uspokoiłbym jej, a jedynie dał puste nadzieje. Co mi pozostało?
− Przez cały czas byłaś dla mnie ważna.
− Nie wyznawaj mi tego w takich okolicznościach, to trochę nieodpowiednie, poza tym ci nie wierzę − powiedziała, mimo wszystko wiedziałem, że karmiła się moimi kłamstwami.
− OK.
− Tak naprawdę zawołałam cię, bo chciałam ci powiedzieć, że jeżeli potrzebujesz pomocy, czy czegokolwiek...
− Oby spełniły ci się wszystkie marzenia - przerwałem jej. − Powodzenia, zasłużyłaś na to.
− Dziękuję, ty też, nigdy nie rezygnuj z tego, o czym marzysz − odpowiedziała Annie i oddaliła się niespiesznie, lecz zdecydowanie.
Nie obejrzała się za siebie. Nie zatrzymała się. Annie zrozumiała, że to było pożegnanie. Czy spodziewała się, że przyjmę jej pomoc? Czy może liczyła się z kolejnym odrzuceniem? A ja? Co czułem? Kiedy rozejrzałem się dookoła, spostrzegłem, że większość ludzi porozchodziła się, została przede wszystkim rodzina Natashy. Ojciec, niesłusznie przez nią oskarżony, przytulał Anastasię i Valentinę. Matka stała nieruchomo, wstrząsana tylko spazmatycznymi drgawkami. Anton kucał obok i płakał. Vica, z powagą niespotykaną u kilkuletniej dziewczynki, zajęła się poprawianiem na grobie kwiatów. A koło bramy cmentarza spacerował William. Z westchnieniem podszedłem do niego.
− Pogadaliście sobie? − zapytał.
− Pogadaliśmy.
Nie powiedziałem nic więcej. William o nic więcej nie pytał. Nigdy na nic nie naciskał. A kiedy zauważył, że trzęsę się cały przy każdym powiewie wiatru, ściągnął płaszcz i okrył mnie nim.

***

            Pewnego dnia, kiedy kolejny raz wagarowaliśmy, siedzieliśmy na kanapie i milczeliśmy, William, paląc papierosa, a ja tarmosząc kota, prosto po szkole przyszła w odwiedziny moja siostra.
− Co u was? − zapytała, beztrosko i jak gdyby trochę obojętnie.
Nigdy przedtem nie była u Williama. Nie wykazywała mimo to większego zainteresowania mieszkaniem. Nie rozglądała się dookoła. Nie obrzucała też wszystkiego badawczym spojrzeniem. Po wejściu skierowała się do pokoju dziennego i dosiadła się do mnie. William zaproponował jej herbatę lub piwo, nie chciała, nie pogardziła za to papierosem. Nie wiedziałem, że moja siostra popala. A zdawało się, że była w tym wprawiona. Przez pewien czas wpatrywałem się w obłoki dymu. Jacqueline paliła papierosa z taką samą klasą, co Natasha.
− A u nas wporzo – rzucił William, krążąc po pokoju i nie wyjmując papierosa z ust, przez co zabrzmiał nieco niewyraźnie.
− Yhm, u nas wszystko OK − potwierdziłem.
Wolfgang przymilał się do mojej siostry, pewnie czuł zapach naszych kotów. Rozczulona, drapała go za uszkami. A potem powiedziała, posyłając mi niepewne spojrzenie:
− Wiesz, mama się o ciebie martwi.
− Niepotrzebnie - stwierdziłem. − Nie jestem sam.
− Nie tylko mama się martwi… ja też.
− Steven potrzebuje czasu, by dojść do siebie – William wstawił się w mojej obronie.
− A nie może dochodzić do siebie w domu?
− Co to za różnica? − zapytałem.
− Taka, że odsuwasz się od nas, jakbyśmy my były temu wszystkiemu winne.
− Przesadzasz.
− Steven! − moja siostra podniosła głos. − Naprawdę lepiej ci u Williama niż w swoim rodzinnym domu? Nie zachowuj się jak ojciec! Nie zostawiaj nas tak po prostu!
− Nie porównuj mnie z nim − odpowiedziałem.
Chociaż byłem zdenerwowany, nie wiedziałem, jak to okazać, krzyk nie zdołał wydobyć się z mojej piersi i rozbrzmieć donośnie. William wycofał się do kuchni. Wtedy zapadła cisza, przerywana jedynie mruczeniem kota. Aż niespodziewanie Jacqueline się rozpłakała. Nie, żeby mnie przekupić, czy wzbudzić litość, to był szczery płacz, pełen zrezygnowania i smutku.
− Proszę cię - powtarzała przez łzy. – Wróć do domu.
Nie wiem, czy płacz mojej siostry, czy co innego ostatecznie skłoniło mnie do powrotu. Następnego dnia siedziałem przy stole w swoim rodzinnym domu. William zareagował na to ze stoickim spokojem i zrozumieniem. Nie zatrzymywał mnie u siebie. Nie pytał, co z nami. W milczeniu odprowadził mnie do swoich drzwi, a tam czule pocałował. W domu nic się nie zmieniło, poza tym może, że matka i siostra obskakiwały mnie, jakbym był małym dzieckiem i wymagał wiecznej opieki. Nie przeszkadzało mi to. Znowu chodziłem do szkoły. Znowu odpracowywałem dyżury w szpitalu. Pozorna normalność. Czasami siedziałem przy grobie Natashy, tam uczyłem się, robiłem zadania domowe. Potem przychodziłem do domu i przesypiałem wieczory, bo były cięższe niż noce. Akurat jednego z takich wieczorów obudził mnie telefon i zaraz rozległ się też głos mamy: „tak, tak, poproszę go”.
− Steven, dzwoni do ciebie jakiś Johnny Marr! − zawołała po chwili, zjawiając się w moim pokoju.
− Nie chcę z nim rozmawiać − odpowiedziałem.
Nie skomentowała tego, poszła z powrotem do telefonu i przekazała wiadomość, po czym znowu zajrzała do mnie.
− Johnny chciał ci przekazać, że jeszcze możesz to zrobić − powiedziała, chociaż nie rozumiała przesłania.
Ale ja wiedziałem, o co mu chodziło. Naprawdę jeszcze mogłem to zrobić? Po śmierci Natashy wydawało mi się, że nic nie trzyma mnie w Manchesterze. Wszystko mi ją przypominało. Wszystko przypominało mi jej brak. Pan Shankly pozostał za kratkami w oczekiwaniu na proces. Ludzie powoli przestawali o tym rozmawiać. A ja czułem, że duszę się tu, że jeżeli zaraz czegoś nie zrobię, oszaleję. Podjęcie decyzji wymagało tylko chwili.  Przez resztę wieczoru nie zmrużyłem oka. Do rana siedziałem przy biurku, wspominając i spisując tę historię. Specjalnie położyłem kartki w widocznym miejscu. Czy kiedy mama i siostra to przeczytają, zdołają mnie zrozumieć? W pośpiechu wrzuciłem do swojej torby ulubione książki, płyty, ubrania. Nic więcej. Później wypiłem kubek kawy, a kiedy siedziałem przy stole, do kuchni przyszła mama.
− Nie śpisz? − spytała, zaskoczona.
− Nie, spieszę się do szkoły. Nie zrobiłem zadania, muszę iść jeszcze do biblioteki i napisać wypracowanie. − Kłamstwa padały z moich ust niczym pociski.
− Ach, tak.
Nasza rozmowa obudziła też siostrę. Po chwili zaspana zjawiła się w kuchni, nalała sobie kawy i usiadła obok mnie. Nie pasowało jej, że nie śpię o tak wczesnej porze.
− A ty już jedziesz do szkoły? − zapytała.
− Steven jedzie wcześnie, bo musi iść jeszcze do biblioteki i napisać wypracowanie − powiedziała za mnie mama.
Jacqueline zagwizdała.
− No proszę, od kiedy ty taki ambitny?
− A od dzisiaj, zaczynam wszystko na nowo, jeszcze mogę to zrobić – rzekłem i ani mama, ani siostra nie przypuszczały, co może kryć się za tym stwierdzeniem.
Obie zareagowały westchnieniem ulgi, a ja życzyłem im dobrego dnia.
− Steven, zaczekaj, uszykuję ci kanapki! − zawołała mama.
W tym momencie serce mi się ścisnęło.
− Och, mamo, nie przesadzaj, ja już nie jestem dzieckiem.
− Ależ jesteś, jesteś moim dzieckiem, czy ci się to podoba, czy nie.
Gdyby wiedziała, jak mi się to podobało... Chętnie objąłbym ją i wyznał, że jest najlepszą mamą na świecie. Ale wtedy pewnie wzbudziłbym jej podejrzliwość. A więc zaczekałem, aż uszykuje mi kanapki i wyszedłem, tak po prostu, jak wychodzi się codziennie do szkoły i codziennie wraca...
Dzień był wyjątkowo ciepły, pogodny, słoneczny. Manchester cieszył się, że wreszcie pozbędzie się mnie. Powolnym krokiem ruszyłem w kierunku dworca. Zatłoczony, przepełniony turystami, żebrakami, prostytutkami, wywołał we mnie niespodziewanie tak wiele emocji naraz. W kolejce do kas spędziłem ledwie kilka minut. Nie wiedziałem, że to tak proste.
− Ulgowy do Londynu na najbliższy pociąg – poprosiłem.
Z biletem w ręce poszedłem na odpowiedni peron. Znudzony czekaniem, zabrałem się za kanapki od mamy. I wreszcie, po godzinie z kawałkiem, siedziałem w pociągu, wpatrzony w przybrudzone szyby. Niespodziewanie dotarło do mnie, że to o tym momencie wspominał William, o momencie, kiedy zrozumiem, co powinienem zrobić, ten moment nadchodził. I wtedy coś we mnie pękło, po moich policzkach po raz pierwszy popłynęły łzy. Na początku niepewnie, aż wreszcie wstrząsnął mną taki szloch, że ledwie łapałem powietrze. Obraz stał się zamazany, nic nie widziałem, gdy konduktor zagwizdał, a pociąg ruszył z piskiem. Opłakiwałem Natashę. Opłakiwałem siebie. Opłakiwałem swoją młodość. Tego dnia dorosłem.


Dziękuję wszystkim, co czytali i wypowiadali się co do tego opowiadania:)


środa, 4 kwietnia 2018

ROZDZIAŁ IX

WILLIAM, IT WAS REALLY NOTHING

            Nieustannie wracałem myślami do dnia, kiedy widzieliśmy się i nie wiedzieliśmy, że to po raz ostatni. Z uporem wierzyłem, że jeżeli wszystko przeanalizuję, cofnę tę tragedię, a potem docierało do mnie, że tak się po prostu nie da i wpadałem w szał. Pytania pojawiały się w mojej głowie: Czy mogłem cokolwiek przewidzieć? Czy mogłem powstrzymać to wszystko? W pewnym sensie winiłem się. Gdybyśmy tylko opuścili Manchester wcześniej...  tak byśmy zrobili, lecz ja upierałem się przy swoich pracach społecznych. A świadomość, że jakbym pewnego letniego wieczoru nie wysmarował na budynku głupiego napisu, ona nadal by żyła, bolała mnie nie do zniesienia. Nasz ostatni dzień smakował czekoladą. Natasha siedziała przez wszystkie lekcje ze schowaną w torbie całą tabliczką i trzymała ją nienaruszoną do czasu, aż po szkole wskoczymy w autobus i pojedziemy za miasto. Dość często organizowaliśmy sobie tego typu wycieczki, bo baliśmy się, by jej ojciec nigdzie nas nie przyłapał. Nie mieliśmy konkretnego celu, udawaliśmy się gdziekolwiek w przypadkowym kierunku. Wtedy też, usiedliśmy na tylnych siedzeniach, niemalże pustego autobusu nieznanej nam linii. Szyby były nieszczelne, wiatr wiał okropnie i dudnił w uszach. Z tego powodu niewiele rozmawialiśmy, denerwowało nas też powtarzanie wszystkiego po kilka razy. Aż niespodziewanie Natasha zawołała, szukając czegoś w torbie i wyjmując czekoladę:
− Moooz, zobacz, co mam!
Od trzymania jej przez cały czas pomiędzy książkami, czekolada połamała się i roztopiła. Natasha podawała mi ocalałe kostki, a ja nie gryzłem ich, tylko czekałem, aż rozpuszczą się pomiędzy wargami. Nie robiłem tak nigdy przedtem. Nie pamiętałem też, by czekolada kiedykolwiek smakowała równie słodko. Później Natasha zbierała palcami kakaowy mus i sama oblizywała z pasją. Może tylko mnie wydawało się, że robiła to dziwnie frywolnie. Nie przejmowała się, że po chwili cała była w czekoladzie, mus spływał jej po brodzie i kapał na płaszcz, a ona sprawiała wrażenie, jakby tego nie zauważała. Od dawna przeczuwała, że umrze. Ale nie dała nic po sobie poznać w tamtym momencie. Nie, Natasha wyjadająca palcami czekoladowe resztki miała w sobie tak wiele życia...
− A może pojedziemy wieczorem do Williama? − zaproponowałem jej.
Natasha zastygła w bezruchu, potem popatrzyła na mnie i zachichotała nerwowo.
− Nie. Nie mogę dzisiaj.
− Czemu?
− Nooo... bo idę do fabryki.
− Ej, przecież powiedziałaś, że w tym tygodniu nie masz nocek − rzuciłem niepotrzebnie z lekkim wyrzutem, lecz pamiętałem dobrze, że tak powiedziała!
− Koleżanka zachorowała i muszę ją zastąpić.
− Czemu akurat ty?
− Czemu nie, skoro mi za to zapłacą?
− Ile?
− Duuużo.
− Jak dużo?
− Bardzo, bardzo, bardzo dużo.
− Powiedz mi − nalegałem. − Ile pieniędzy jest ważniejsze niż ja?
− Nie narzekaj, Moooz, zarabiam na naszą przyszłość.
Natasha na wszystko miała gotową odpowiedź.
− Nienawidzę cię − powiedziałem w żartach, a ona posłała mi pytające spojrzenie, bo znowu nic nie usłyszała przez wiatr i warkot silnika autobusu.
− Co?
− Nienawidzę cię!
− A, ja ciebie też.
I pocałowaliśmy się obojętnie, czekoladowo, potem znowu zapadło milczenie. Przez resztę drogi siedzieliśmy cicho na tylnych siedzeniach autobusu, wiatr wiał i warczał silnik.

***

            Następnego dnia Natasha nie przyszła do szkoły, a ja nie niepokoiłem się tym zbytnio, podejrzewałem, że po prostu odsypia po nocce. Często wagarowała, poza tym skoro planowaliśmy ucieczkę, nie przykładaliśmy się kompletnie do nauki. O wiele dziwniejsze wydawało mi się, że wieczorem nie pojawiła się u Williama, a zazwyczaj tak robiła, kiedy nie widzieliśmy się w ciągu dnia. W związku z tym poprosiłem, by zadzwonił do jej domu, jak wtedy, gdy przyszedłem tu pobity.
− Stevie, nadal nie podała ci numeru? − pytał, zaskoczony.
− A po co mi jej numer, skoro i tak niedługo nas tu nie będzie? − stwierdziłem, lekko zirytowany kpinami przyjaciela.
Aż tak mu zależało na udowodnieniu mi, że wie o Natashy więcej niż ja? Nie? A więc o co chodziło?
− Nikt nie odbiera.
Do rana siedziałem u Williama i czekałem na nią zupełnie bezsensownie. Natasha nie przyszła, a świadomość, że nie wiedziałem, gdzie przez cały ten czas była, denerwowała mnie. Pomimo swobody, jaką sobie dawaliśmy, potrafiliśmy wywnioskować, co które z nas może robić o konkretnej godzinie. Niestety, w tym przypadku nie mogłem znaleźć logicznego wyjaśnienia. A potem była sobota. Ja i William mieliśmy dyżur w szpitalu i po raz pierwszy niemalże nie rozmawialiśmy. Nie poszedłem do niego wieczorem, poprosiłem tylko, by mnie powiadomił, jeżeli wreszcie pojawiłaby się Natasha. W domu była tylko mama, oglądała coś w telewizji, siostra nocowała u Ericka. Z westchnieniem położyłem się z książką, lecz nie mogłem skupić się na czytaniu, przespałem większość wieczoru. Niespodziewanie obudziła mnie mama:
− Steven, ktoś puka do drzwi, sprawdzałam, że to William − powiedziała.
Nie otworzyła, bo była w koszuli nocnej i narzuconym niedbale szlafroku. Niechętnie podniosłem się i podszedłem do drzwi. William stał w progu w strugach deszczu, ubrany w pelerynę, i z ogromem smutku w oczach.
− Natasha nie żyje − wyznał i głos mu się załamał.
Nie wierzyłem w to, zatrzaskując mu drzwi i uciekając z powrotem do pokoju. Nie wiem ile tak siedziałem i zaprzeczałem rzeczywistość. William kłamał. Niemożliwe, by to była prawda. Krople deszczu waliły w szyby. Z przedpokoju roznosił się głos Williama. Co on tu jeszcze robił?! A potem obok pojawiła się mama, po jej policzkach spływały pojedyncze łzy.
− Och, tak mi przykro − wyszlochała, usiadła przy mnie i chciała otoczyć ramionami.
Nie pozwoliłem jej.
−Nie! To nieprawda! To wszystko nieprawda! - wydzierałem się ile sił w płucach i czułem, że trzęsę się z furii na całym ciele. Natasha miałaby nie żyć? Jak?! Czemu?! Te pytania powinienem zadać Williamowi, gdzie on, do cholery, był?! Czemu nie tu?! Ach tak, sam go przecież wyrzuciłem...
− William poszedł do domu − powiedziała mama.
Nie zwlekałem, ręce trzęsły mi się okropnie przy zakładaniu kurtki i butów, a potem wybiegłem z mieszkania prosto w deszcz. W pewnym momencie wydawało mi się jeszcze, że słyszę, jak mama pyta mnie, gdzie idę, więc odpowiedziałem jej, że do Williama. Nie zwolniłem kroku. Nie wiem, jakim sposobem przebiegłem kilkukilometrowy dystans, nie zatrzymując się po drodze i nie dostając zadyszki, aż wreszcie rzuciłem się do drzwi mieszkania przyjaciela. William był w kompletnej rozsypce, otworzył mi z załzawionymi oczami, popijał piwo.
− C... co się stało? − wydobyłem z siebie.
− Stevie, przebierz się, potem porozmawiamy.
Nie obchodziło mnie, że zupełnie przemokłem. Nie obchodziło mnie, że mogę się przez to rozchorować. Nie obchodziło mnie nic. W przypływie furii chwyciłem Williama za koszulkę, potrząsając nim i krzycząc:
− Powiedz, kurwa, co się stało!
Niewzruszony moim wybuchem ruszył w kierunku pokoju i siadł na kanapie. Jak gdyby nigdy nic zaproponował mi piwo, podziękowałem.
− Natasha została zamordowana przez jej kochanka − wyznał ze wzrokiem wbitym w podłogę.
− C... co?
− Och, ty o niczym nie wiedziałeś... przykro mi.
− Will?
− Nie wszystko, co opowiadali o Natashy, to były plotki.
− Nie wierzę, czy ty chcesz powiedzieć, że mnie zdradza? − zdradzała...
− Nie. Nie chcę ci tego powiedzieć, tylko ty chcesz to usłyszeć.
− William!
− Natasha od dawna była utrzymanką pana Shankly, jej rodzinie nigdy się nie przelewało, więc... znalazła sponsora i oddawała mu się dla pieniędzy.
− Kto to pan Skankly?
− Jakiś bogaty biznesmen.
Natasha była dziwką, zwykłą dziwką, oto czego się dowiedziałem. Nie wiem, co czułem w tym momencie. Nic, wypełniała mnie totalna pustka.
− A ja?
− Natasha bardzo cię kochała...
− Co ty pieprzysz!
− Naprawdę, dla ciebie chciała odejść od pana Shankly, chociaż bała się go.
− Nie rozumiem.
− Nie od razu zorientowała się, że to zboczeniec, sadysta, psychopata. Kiedy ogarniała go chorobliwa zazdrość, wpadał w szał, wygrażał, że ją udusi...
Niespodziewanie dotarła do mnie przerażająca myśl. Natasha wiedziała, że umrze, wiedziała o tym od dawna, miała koszmary senne, że się dusi, płakała i błagała mnie o pomoc, wtedy, na wrzosowiskach. Ale ja nie zrobiłem nic, zupełnie nic.
− Czemu nie poszła na policję?
− A myślisz, że to by pomogło? Niestety, pan Shankly ma nie tylko pieniądze, lecz i kontakty. Nikt by nie uwierzył Natashy, gdyby na niego doniosła. Co znaczy zwykła, sprzedająca się imigrantka?
− Czemu powiedziała mi, że to jej ojciec?
− Nie chciała cię ranić.
− I tak mnie zraniła!
− Przy tobie wydawało jej się, że jest kimś innym, zapominała o panu Shankly i o tym, co z nim robiła. Nigdy nic do niego nie czuła, kochała tylko ciebie, nie chciała, by on wdarł się między was, okłamywała sama siebie.
− Chyba zaraz się zrzygam.
W mojej głowie pojawiały się obrazy Natashy i jej kochanka.
− Kiedy ludzie pana Shankly cię pobili, zrozumiała, że musi coś zrobić, zaplanowała tę ucieczkę, by ratować was oboje. Natasha powiedziała mu, że przestała cię widywać, niestety on odkrył, że kłamała... wpadł w szał i... udusił ją, a potem sam zgłosił się na policję.
Natasha nie żyje... to była prawda, niepodważalna, niezaprzeczalna prawda. W tamtym momencie byłem na nią zły, że przez cały czas mnie oszukiwała i sama skazała się na tak okropny los, a mimo wszystko nie mogłem znieść tego, że cierpiała, że z trudem walczyła o każdy oddech i wreszcie wydała z siebie ten ostatni. Czemu ślepo jej wierzyłem i nigdy niczego nie podejrzewałem? Czy kpiła w duchu z tego, jaki jestem naiwny? Czy naprawdę kiedykolwiek mnie kochała?
− A ty... Czemu o niczym mi nie powiedziałeś? − zapytałem, lecz to było bez znaczenia.
− Nie mogłem, obiecałem... Nie przekonałem jej też, by sama ci powiedziała. Och, była taka uparta...
Wtedy po policzkach Williama popłynęły łzy.
− Przecież widziałeś, jak ja to wszystko przeżywałem i nie zrobiłeś nic!
− Nie mogłem, zrozum, byłem jej przyjacielem.
− A moim?!
− Gdybyś wyznał mi cokolwiek w sekrecie, uwierz, że zachowałbym się identycznie i nie wspomniał o tym Natashy.
− Ale... Ale to nie było cokolwiek!
Niespodziewanie zerwałem się z kanapy, gotowy w każdym momencie wyjść i nigdy więcej tu nie wracać.
− Przepraszam!
I tylko tyle masz mi do powiedzenia, ty...!
W tym samym momencie William przyciągnął mnie do siebie i... pocałował,  ani niepewnie, ani niewinnie, nie, zrobił to zupełnie świadomy. Nie wiedziałem, jak powinienem zareagować, byłem w totalnym szoku, serce waliło mi w szalonym tempie. Czy to wydarzyło się naprawdę?
− Willie...?
− Z „Willa” i „Williama”, znowu jestem „Willie'm” − rzekł ze smutnym uśmiechem przez łzy.
− Co to wszystko ma znaczyć?...
− Stevie, przebierz się, przeziębisz się, rozchorujesz.
− Nie!
− Czy ty nie widzisz moich uczuć? − zapytał, po czym wyciągnął rękę i pogłaskał mnie po policzku.
Nie było to przyjemnie. Nie było też nieprzyjemne. Jak i wszystko inne, było mi po prostu obojętne.
− Ale... że... ty... coś.... do mnie???
− Niemożliwe, naprawdę o niczym nie wiedziałeś.
− A o czym niby jeszcze mam wiedzieć?!
Nie, tego było niewiele, denerwowałem się, bo co innego mi pozostało? William złapał mnie za rękę i zaprowadził do pokoju obok. W milczeniu usiedliśmy na łóżku i patrzyliśmy sobie w oczy z niedowierzaniem. Na poduszce podsypiał niewzruszony Wolfgang.
− Stevie, od dawna się w tobie kocham, tak, jestem gejem.
Kiedy mi to wyznał, wszystko wydawało się oczywiste, troska Williama o mnie, czułość i gotowość pomocy. Ale i w tym przypadku o niczym nie wiedziałem. Z przerażeniem powiedziałem:
− O Boże... jaki ja jestem głupi!
− Proszę, wybacz mi.
− Co?
− Nie wiem, wszystko... że i o tym ci nie powiedziałem. Ale byliście tacy szczęśliwi, ty i Natasha, byliście sobie przeznaczeni, nie mogłem tego popsuć swoimi uczuciami... naprawdę, życzyłem wam dobrze.
William nadal płakał. Sam nie wiedziałem, czemu ten widok łamał mi serce. A może nie, ono i tak było złamane. Nie pozostało mi nic, nic do zyskania i nic do stracenia. Z tym poczuciem wtuliłem się w przyjaciela.
− Nie wierzę w to, że jej już nie ma.
− Stevie, przebierz się - powtórzył jeszcze raz William, a ja pozwoliłem, by pozbawił mnie przemoczonych rzeczy.
Nie pamiętam, jak do tego doszło, że po chwili leżałem w samych majtkach, a on zostawiał pocałunki i wodził palcami po moim ciele. Nie uległbym mu pewnie w innych okolicznościach, lecz w tamtych chwilach byłem niczym marionetka. Nie powiem, że William mnie wykorzystał. Nie zrobił niczego wbrew mojej woli. Nie, ja po prostu byłem mu tego dnia wyjątkowo potrzebny, a skoro sam czułem, jakbym już umarł i nic nie mogło mnie wzruszyć, uległem.
− Stevie, kochajmy się.
− Ale... jak, w sensie... ty... mnie?
− Yhm, nigdy nie byłeś z facetem?
− Nie.
− A chcesz?
− Nie wiem, czy chcę. Nie wiem, czego chcę. Nie wiem nic.
− Nie boisz się?
− Nie.
− To dobrze, wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdził, prawda?
− A ty to już robiłeś?
− Tak.
William patrzył na mnie z uczuciem i przez cały czas głaskał po policzku. Wtedy jeszcze tyle pytań cisnęło mi się na usta, lecz wiedziałem, że to nieodpowiedni moment. Nie planowałem przeciągania tego, co i tak nieuniknione. W moim przypadku nie było to niestety nic innego niż rezygnacja. A potem spokojnie wyszeptałem:
− OK, kochajmy się.

***

            Następnego dnia obudziłem się, kiedy William rozmawiał z kimś przez telefon, a potem zapytałem go, z kim. Nie krępowało mnie to, że leżę zupełnie nagi, czy wspomnienie tego wszystkiego, co robiliśmy wczoraj, czułem po prostu obojętność. I tak naprawdę tylko udawałem zainteresowanie tym, kto dzwonił. William usiadł na łóżku, pogłaskał skulonego obok kota. A potem rzucił, że to była moja matka.
− I co jej powiedziałeś?
− Powiedziałem, że śpisz po seksie.
− Co?!
− Luz. Powiedziałem, że po prostu śpisz.
Nie chciało mi się rozmawiać, a zwłaszcza żartować, w ciszy wpatrywałem się w okno. Korony drzew kołysały się lekko na wietrze. Chociaż na niebie wisiały chmury, nie padał deszcz. Jakby wszystko zatrzymało się w martwym punkcie. Ja też czułem się wewnętrznie martwy.
− Willie?... − zawołałem go wreszcie niepewnie, mimo że sam nie wiedziałem po co.
− Hm?
− Bo my chyba mamy dziś dyżur, nie?
− Już dzwoniłem do szpitala, że nie przyjdziemy.
− I co im powiedziałeś?
− Że śpimy po seksie.
− William, co im powiedziałeś?
− Że zachorowaliśmy.
− Obaj?
− Nikt  w to nie wnikał.
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, czemu przejmowałem się w tym momencie dyżurem. A może po prostu potrzebowałem pretekstu, by cokolwiek powiedzieć. William przypatrywał mi się przez pewien czas, a potem zapytał, czy czuję się dobrze.
− Nie - odpowiedziałem szczerze.
− To przeze mnie?
− Nie.
− Och, Stevie, przepraszam, jeżeli przeze mnie.
− Nie przez ciebie.
− A może mogę ci pomóc?
Jak... sprowadzi Natashę z powrotem, cofnie czas i sprawi, żeby nie umarła?
− Yhm, możesz otworzyć okno, spokojnie, nie mam zamiaru rzucać się przez nie.
William zrobił to, o co go poprosiłem i po chwili pokój wypełnił się jesiennym powietrzem, przesyconym niesionym przez wiatr dymem z fabryk. Nie poczułem się lepiej, a ciało pozostało niewzruszone na zetknięcie z zimnem. Hałas z ulicy nieco rozproszył ciszę.
− Na co masz ochotę, przygotuję śniadanie, OK? − zaproponował William.
− Nie wiem.
− Hmm... tosty?
− I kawa, chcę się napić kawy.
− Spoko.
William poszedł do kuchni, a za nim pospieszył kot. Ja rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu moich rzeczy. Nigdzie ich nie było. Ach tak, przemoczyły się wczoraj, przypomniało mi się i doszedłem do wniosku, że pewnie suszyły się w łazience. Kiedy tam poszedłem, odświeżyłem się trochę i przypadkowo natrafiłem na swoje odbicie. Nie wierzyłem, jak bardzo zmieniłem się od czasu pierwszego koncertu, gdy podobnie obserwowałem siebie w lustrze i, gdy po raz pierwszy stwierdziłem, że jestem przystojny. Nic niestety nie pozostało z tego wizerunku, dobrze wiedziałem, że całym swoim „ja” przypominam ducha przypadkowo błąkającego się po ziemi. W moim spojrzeniu nie było życia, a chorobliwa bladość sprawiała dodatkowo upiorne wrażenie. Już ubrany poszedłem z powrotem do pokoju, gdzie zastałem Williama z tostami i kubkiem kawy. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele, zjedliśmy w spokoju, a przy okazji pokarmiliśmy kota. Wolfgang usadowił się potem na moich kolanach, a miękkie futerko i ciepło tego maleńkiego ciałka wywoływały we mnie uczucie smutku. Pochłonięty głaskaniem kota nie wypiłem kawy, a kiedy się zorientowałem, była zupełnie zimna. Później przeszliśmy do pokoju obok i obejrzeliśmy na video koncert T.Rex. Natasha nie żyła, a my jak gdyby nigdy nic siedzieliśmy ze wzrokiem wbitym w telewizor, lecz coś przecież musieliśmy robić.
− Will, myślisz, że jej rodzina o wszystkich wiedziała? − wypytywałem. − A jeżeli tak, czemu nic nie zrobili?
− Oni chyba niczego nie podejrzewali.
− Natasha bała się śmierci, chciała uciec, a ja to odwlekałem.
− Nie obwiniaj się.
− Ja... wierzyłem, że mi ufała.
− Natasha kochała cię, jak nikogo na świecie.
− Taaa, a pan Shankly?
− To był błąd, za który zapłaciła życiem.
− Oby zgnił w więzeniu.
− Ja też mu tego życzę.
− A jeżeli jest chory psychicznie, spędzi kilka lat w zakładzie i wyjdzie? Will, czy to ma sens? Bo dla mnie nie.
− Nie. Nie ma.
− Nic, i nikt, i tak nie zwróci nam Natashy.
− Może tam, gdzie jest, jest jej lepiej.
− Naprawdę w to wierzysz?
− Nic innego mi nie pozostaje.
− Wiadomo kiedy konkretnie to się stało?
− W nocy, z czwartku na piątek.
− W nocy, z czwartku na piątek − powtórzyłem. − Co wtedy robiłeś?
− Nie wiem. Może byłem jeszcze w klubie. Może położyłem się do spania. A ty?
− Ja też nie wiem, nie pamiętam, co robiłem, kiedy Natasha umierała.
− To było w jego willi.
− Tego wieczoru okłamała mnie, że bierze nockę za koleżankę, bo się rozchorowała.
− Taka była Natasha.
− Will, myślisz, że wiedziała, że akurat wtedy umrze?
− Nie. Gdyby wiedziała, to by tam nie poszła. Natasha kochała życie, mimo że nigdy jej nie rozpieszczało.
− Tak bardzo mi jej brak.
− I mi też.
W oczach Williama ponownie pojawiły się łzy i chociaż walczył z nimi, wreszcie popłynęły. Kiedy płakał, płakało w nim wszystko. Czy to przynosiło mu ulgę? Po chwili znowu zupełnie odruchowo przytuliłem go.
−  Ja też chciałbym się rozpłakać. Tylko po prostu nie umiem. Jakbym się nie starał, nie umiem − powiedziałem szczerze.
− Na wszystko przyjdzie jeszcze czas.
− A do tego czasu… czy mogę u ciebie zostać?
William, odsuwając mnie lekko od siebie, popatrzył mi w oczy, a potem przyznał z prawdziwym uczuciem:
− Steven Patrick Morrissey, możesz u mnie zostać, ile tylko zechcesz.

The Smiths - William, it was really nothing