środa, 4 kwietnia 2018

ROZDZIAŁ IX

WILLIAM, IT WAS REALLY NOTHING

            Nieustannie wracałem myślami do dnia, kiedy widzieliśmy się i nie wiedzieliśmy, że to po raz ostatni. Z uporem wierzyłem, że jeżeli wszystko przeanalizuję, cofnę tę tragedię, a potem docierało do mnie, że tak się po prostu nie da i wpadałem w szał. Pytania pojawiały się w mojej głowie: Czy mogłem cokolwiek przewidzieć? Czy mogłem powstrzymać to wszystko? W pewnym sensie winiłem się. Gdybyśmy tylko opuścili Manchester wcześniej...  tak byśmy zrobili, lecz ja upierałem się przy swoich pracach społecznych. A świadomość, że jakbym pewnego letniego wieczoru nie wysmarował na budynku głupiego napisu, ona nadal by żyła, bolała mnie nie do zniesienia. Nasz ostatni dzień smakował czekoladą. Natasha siedziała przez wszystkie lekcje ze schowaną w torbie całą tabliczką i trzymała ją nienaruszoną do czasu, aż po szkole wskoczymy w autobus i pojedziemy za miasto. Dość często organizowaliśmy sobie tego typu wycieczki, bo baliśmy się, by jej ojciec nigdzie nas nie przyłapał. Nie mieliśmy konkretnego celu, udawaliśmy się gdziekolwiek w przypadkowym kierunku. Wtedy też, usiedliśmy na tylnych siedzeniach, niemalże pustego autobusu nieznanej nam linii. Szyby były nieszczelne, wiatr wiał okropnie i dudnił w uszach. Z tego powodu niewiele rozmawialiśmy, denerwowało nas też powtarzanie wszystkiego po kilka razy. Aż niespodziewanie Natasha zawołała, szukając czegoś w torbie i wyjmując czekoladę:
− Moooz, zobacz, co mam!
Od trzymania jej przez cały czas pomiędzy książkami, czekolada połamała się i roztopiła. Natasha podawała mi ocalałe kostki, a ja nie gryzłem ich, tylko czekałem, aż rozpuszczą się pomiędzy wargami. Nie robiłem tak nigdy przedtem. Nie pamiętałem też, by czekolada kiedykolwiek smakowała równie słodko. Później Natasha zbierała palcami kakaowy mus i sama oblizywała z pasją. Może tylko mnie wydawało się, że robiła to dziwnie frywolnie. Nie przejmowała się, że po chwili cała była w czekoladzie, mus spływał jej po brodzie i kapał na płaszcz, a ona sprawiała wrażenie, jakby tego nie zauważała. Od dawna przeczuwała, że umrze. Ale nie dała nic po sobie poznać w tamtym momencie. Nie, Natasha wyjadająca palcami czekoladowe resztki miała w sobie tak wiele życia...
− A może pojedziemy wieczorem do Williama? − zaproponowałem jej.
Natasha zastygła w bezruchu, potem popatrzyła na mnie i zachichotała nerwowo.
− Nie. Nie mogę dzisiaj.
− Czemu?
− Nooo... bo idę do fabryki.
− Ej, przecież powiedziałaś, że w tym tygodniu nie masz nocek − rzuciłem niepotrzebnie z lekkim wyrzutem, lecz pamiętałem dobrze, że tak powiedziała!
− Koleżanka zachorowała i muszę ją zastąpić.
− Czemu akurat ty?
− Czemu nie, skoro mi za to zapłacą?
− Ile?
− Duuużo.
− Jak dużo?
− Bardzo, bardzo, bardzo dużo.
− Powiedz mi − nalegałem. − Ile pieniędzy jest ważniejsze niż ja?
− Nie narzekaj, Moooz, zarabiam na naszą przyszłość.
Natasha na wszystko miała gotową odpowiedź.
− Nienawidzę cię − powiedziałem w żartach, a ona posłała mi pytające spojrzenie, bo znowu nic nie usłyszała przez wiatr i warkot silnika autobusu.
− Co?
− Nienawidzę cię!
− A, ja ciebie też.
I pocałowaliśmy się obojętnie, czekoladowo, potem znowu zapadło milczenie. Przez resztę drogi siedzieliśmy cicho na tylnych siedzeniach autobusu, wiatr wiał i warczał silnik.

***

            Następnego dnia Natasha nie przyszła do szkoły, a ja nie niepokoiłem się tym zbytnio, podejrzewałem, że po prostu odsypia po nocce. Często wagarowała, poza tym skoro planowaliśmy ucieczkę, nie przykładaliśmy się kompletnie do nauki. O wiele dziwniejsze wydawało mi się, że wieczorem nie pojawiła się u Williama, a zazwyczaj tak robiła, kiedy nie widzieliśmy się w ciągu dnia. W związku z tym poprosiłem, by zadzwonił do jej domu, jak wtedy, gdy przyszedłem tu pobity.
− Stevie, nadal nie podała ci numeru? − pytał, zaskoczony.
− A po co mi jej numer, skoro i tak niedługo nas tu nie będzie? − stwierdziłem, lekko zirytowany kpinami przyjaciela.
Aż tak mu zależało na udowodnieniu mi, że wie o Natashy więcej niż ja? Nie? A więc o co chodziło?
− Nikt nie odbiera.
Do rana siedziałem u Williama i czekałem na nią zupełnie bezsensownie. Natasha nie przyszła, a świadomość, że nie wiedziałem, gdzie przez cały ten czas była, denerwowała mnie. Pomimo swobody, jaką sobie dawaliśmy, potrafiliśmy wywnioskować, co które z nas może robić o konkretnej godzinie. Niestety, w tym przypadku nie mogłem znaleźć logicznego wyjaśnienia. A potem była sobota. Ja i William mieliśmy dyżur w szpitalu i po raz pierwszy niemalże nie rozmawialiśmy. Nie poszedłem do niego wieczorem, poprosiłem tylko, by mnie powiadomił, jeżeli wreszcie pojawiłaby się Natasha. W domu była tylko mama, oglądała coś w telewizji, siostra nocowała u Ericka. Z westchnieniem położyłem się z książką, lecz nie mogłem skupić się na czytaniu, przespałem większość wieczoru. Niespodziewanie obudziła mnie mama:
− Steven, ktoś puka do drzwi, sprawdzałam, że to William − powiedziała.
Nie otworzyła, bo była w koszuli nocnej i narzuconym niedbale szlafroku. Niechętnie podniosłem się i podszedłem do drzwi. William stał w progu w strugach deszczu, ubrany w pelerynę, i z ogromem smutku w oczach.
− Natasha nie żyje − wyznał i głos mu się załamał.
Nie wierzyłem w to, zatrzaskując mu drzwi i uciekając z powrotem do pokoju. Nie wiem ile tak siedziałem i zaprzeczałem rzeczywistość. William kłamał. Niemożliwe, by to była prawda. Krople deszczu waliły w szyby. Z przedpokoju roznosił się głos Williama. Co on tu jeszcze robił?! A potem obok pojawiła się mama, po jej policzkach spływały pojedyncze łzy.
− Och, tak mi przykro − wyszlochała, usiadła przy mnie i chciała otoczyć ramionami.
Nie pozwoliłem jej.
−Nie! To nieprawda! To wszystko nieprawda! - wydzierałem się ile sił w płucach i czułem, że trzęsę się z furii na całym ciele. Natasha miałaby nie żyć? Jak?! Czemu?! Te pytania powinienem zadać Williamowi, gdzie on, do cholery, był?! Czemu nie tu?! Ach tak, sam go przecież wyrzuciłem...
− William poszedł do domu − powiedziała mama.
Nie zwlekałem, ręce trzęsły mi się okropnie przy zakładaniu kurtki i butów, a potem wybiegłem z mieszkania prosto w deszcz. W pewnym momencie wydawało mi się jeszcze, że słyszę, jak mama pyta mnie, gdzie idę, więc odpowiedziałem jej, że do Williama. Nie zwolniłem kroku. Nie wiem, jakim sposobem przebiegłem kilkukilometrowy dystans, nie zatrzymując się po drodze i nie dostając zadyszki, aż wreszcie rzuciłem się do drzwi mieszkania przyjaciela. William był w kompletnej rozsypce, otworzył mi z załzawionymi oczami, popijał piwo.
− C... co się stało? − wydobyłem z siebie.
− Stevie, przebierz się, potem porozmawiamy.
Nie obchodziło mnie, że zupełnie przemokłem. Nie obchodziło mnie, że mogę się przez to rozchorować. Nie obchodziło mnie nic. W przypływie furii chwyciłem Williama za koszulkę, potrząsając nim i krzycząc:
− Powiedz, kurwa, co się stało!
Niewzruszony moim wybuchem ruszył w kierunku pokoju i siadł na kanapie. Jak gdyby nigdy nic zaproponował mi piwo, podziękowałem.
− Natasha została zamordowana przez jej kochanka − wyznał ze wzrokiem wbitym w podłogę.
− C... co?
− Och, ty o niczym nie wiedziałeś... przykro mi.
− Will?
− Nie wszystko, co opowiadali o Natashy, to były plotki.
− Nie wierzę, czy ty chcesz powiedzieć, że mnie zdradza? − zdradzała...
− Nie. Nie chcę ci tego powiedzieć, tylko ty chcesz to usłyszeć.
− William!
− Natasha od dawna była utrzymanką pana Shankly, jej rodzinie nigdy się nie przelewało, więc... znalazła sponsora i oddawała mu się dla pieniędzy.
− Kto to pan Skankly?
− Jakiś bogaty biznesmen.
Natasha była dziwką, zwykłą dziwką, oto czego się dowiedziałem. Nie wiem, co czułem w tym momencie. Nic, wypełniała mnie totalna pustka.
− A ja?
− Natasha bardzo cię kochała...
− Co ty pieprzysz!
− Naprawdę, dla ciebie chciała odejść od pana Shankly, chociaż bała się go.
− Nie rozumiem.
− Nie od razu zorientowała się, że to zboczeniec, sadysta, psychopata. Kiedy ogarniała go chorobliwa zazdrość, wpadał w szał, wygrażał, że ją udusi...
Niespodziewanie dotarła do mnie przerażająca myśl. Natasha wiedziała, że umrze, wiedziała o tym od dawna, miała koszmary senne, że się dusi, płakała i błagała mnie o pomoc, wtedy, na wrzosowiskach. Ale ja nie zrobiłem nic, zupełnie nic.
− Czemu nie poszła na policję?
− A myślisz, że to by pomogło? Niestety, pan Shankly ma nie tylko pieniądze, lecz i kontakty. Nikt by nie uwierzył Natashy, gdyby na niego doniosła. Co znaczy zwykła, sprzedająca się imigrantka?
− Czemu powiedziała mi, że to jej ojciec?
− Nie chciała cię ranić.
− I tak mnie zraniła!
− Przy tobie wydawało jej się, że jest kimś innym, zapominała o panu Shankly i o tym, co z nim robiła. Nigdy nic do niego nie czuła, kochała tylko ciebie, nie chciała, by on wdarł się między was, okłamywała sama siebie.
− Chyba zaraz się zrzygam.
W mojej głowie pojawiały się obrazy Natashy i jej kochanka.
− Kiedy ludzie pana Shankly cię pobili, zrozumiała, że musi coś zrobić, zaplanowała tę ucieczkę, by ratować was oboje. Natasha powiedziała mu, że przestała cię widywać, niestety on odkrył, że kłamała... wpadł w szał i... udusił ją, a potem sam zgłosił się na policję.
Natasha nie żyje... to była prawda, niepodważalna, niezaprzeczalna prawda. W tamtym momencie byłem na nią zły, że przez cały czas mnie oszukiwała i sama skazała się na tak okropny los, a mimo wszystko nie mogłem znieść tego, że cierpiała, że z trudem walczyła o każdy oddech i wreszcie wydała z siebie ten ostatni. Czemu ślepo jej wierzyłem i nigdy niczego nie podejrzewałem? Czy kpiła w duchu z tego, jaki jestem naiwny? Czy naprawdę kiedykolwiek mnie kochała?
− A ty... Czemu o niczym mi nie powiedziałeś? − zapytałem, lecz to było bez znaczenia.
− Nie mogłem, obiecałem... Nie przekonałem jej też, by sama ci powiedziała. Och, była taka uparta...
Wtedy po policzkach Williama popłynęły łzy.
− Przecież widziałeś, jak ja to wszystko przeżywałem i nie zrobiłeś nic!
− Nie mogłem, zrozum, byłem jej przyjacielem.
− A moim?!
− Gdybyś wyznał mi cokolwiek w sekrecie, uwierz, że zachowałbym się identycznie i nie wspomniał o tym Natashy.
− Ale... Ale to nie było cokolwiek!
Niespodziewanie zerwałem się z kanapy, gotowy w każdym momencie wyjść i nigdy więcej tu nie wracać.
− Przepraszam!
I tylko tyle masz mi do powiedzenia, ty...!
W tym samym momencie William przyciągnął mnie do siebie i... pocałował,  ani niepewnie, ani niewinnie, nie, zrobił to zupełnie świadomy. Nie wiedziałem, jak powinienem zareagować, byłem w totalnym szoku, serce waliło mi w szalonym tempie. Czy to wydarzyło się naprawdę?
− Willie...?
− Z „Willa” i „Williama”, znowu jestem „Willie'm” − rzekł ze smutnym uśmiechem przez łzy.
− Co to wszystko ma znaczyć?...
− Stevie, przebierz się, przeziębisz się, rozchorujesz.
− Nie!
− Czy ty nie widzisz moich uczuć? − zapytał, po czym wyciągnął rękę i pogłaskał mnie po policzku.
Nie było to przyjemnie. Nie było też nieprzyjemne. Jak i wszystko inne, było mi po prostu obojętne.
− Ale... że... ty... coś.... do mnie???
− Niemożliwe, naprawdę o niczym nie wiedziałeś.
− A o czym niby jeszcze mam wiedzieć?!
Nie, tego było niewiele, denerwowałem się, bo co innego mi pozostało? William złapał mnie za rękę i zaprowadził do pokoju obok. W milczeniu usiedliśmy na łóżku i patrzyliśmy sobie w oczy z niedowierzaniem. Na poduszce podsypiał niewzruszony Wolfgang.
− Stevie, od dawna się w tobie kocham, tak, jestem gejem.
Kiedy mi to wyznał, wszystko wydawało się oczywiste, troska Williama o mnie, czułość i gotowość pomocy. Ale i w tym przypadku o niczym nie wiedziałem. Z przerażeniem powiedziałem:
− O Boże... jaki ja jestem głupi!
− Proszę, wybacz mi.
− Co?
− Nie wiem, wszystko... że i o tym ci nie powiedziałem. Ale byliście tacy szczęśliwi, ty i Natasha, byliście sobie przeznaczeni, nie mogłem tego popsuć swoimi uczuciami... naprawdę, życzyłem wam dobrze.
William nadal płakał. Sam nie wiedziałem, czemu ten widok łamał mi serce. A może nie, ono i tak było złamane. Nie pozostało mi nic, nic do zyskania i nic do stracenia. Z tym poczuciem wtuliłem się w przyjaciela.
− Nie wierzę w to, że jej już nie ma.
− Stevie, przebierz się - powtórzył jeszcze raz William, a ja pozwoliłem, by pozbawił mnie przemoczonych rzeczy.
Nie pamiętam, jak do tego doszło, że po chwili leżałem w samych majtkach, a on zostawiał pocałunki i wodził palcami po moim ciele. Nie uległbym mu pewnie w innych okolicznościach, lecz w tamtych chwilach byłem niczym marionetka. Nie powiem, że William mnie wykorzystał. Nie zrobił niczego wbrew mojej woli. Nie, ja po prostu byłem mu tego dnia wyjątkowo potrzebny, a skoro sam czułem, jakbym już umarł i nic nie mogło mnie wzruszyć, uległem.
− Stevie, kochajmy się.
− Ale... jak, w sensie... ty... mnie?
− Yhm, nigdy nie byłeś z facetem?
− Nie.
− A chcesz?
− Nie wiem, czy chcę. Nie wiem, czego chcę. Nie wiem nic.
− Nie boisz się?
− Nie.
− To dobrze, wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdził, prawda?
− A ty to już robiłeś?
− Tak.
William patrzył na mnie z uczuciem i przez cały czas głaskał po policzku. Wtedy jeszcze tyle pytań cisnęło mi się na usta, lecz wiedziałem, że to nieodpowiedni moment. Nie planowałem przeciągania tego, co i tak nieuniknione. W moim przypadku nie było to niestety nic innego niż rezygnacja. A potem spokojnie wyszeptałem:
− OK, kochajmy się.

***

            Następnego dnia obudziłem się, kiedy William rozmawiał z kimś przez telefon, a potem zapytałem go, z kim. Nie krępowało mnie to, że leżę zupełnie nagi, czy wspomnienie tego wszystkiego, co robiliśmy wczoraj, czułem po prostu obojętność. I tak naprawdę tylko udawałem zainteresowanie tym, kto dzwonił. William usiadł na łóżku, pogłaskał skulonego obok kota. A potem rzucił, że to była moja matka.
− I co jej powiedziałeś?
− Powiedziałem, że śpisz po seksie.
− Co?!
− Luz. Powiedziałem, że po prostu śpisz.
Nie chciało mi się rozmawiać, a zwłaszcza żartować, w ciszy wpatrywałem się w okno. Korony drzew kołysały się lekko na wietrze. Chociaż na niebie wisiały chmury, nie padał deszcz. Jakby wszystko zatrzymało się w martwym punkcie. Ja też czułem się wewnętrznie martwy.
− Willie?... − zawołałem go wreszcie niepewnie, mimo że sam nie wiedziałem po co.
− Hm?
− Bo my chyba mamy dziś dyżur, nie?
− Już dzwoniłem do szpitala, że nie przyjdziemy.
− I co im powiedziałeś?
− Że śpimy po seksie.
− William, co im powiedziałeś?
− Że zachorowaliśmy.
− Obaj?
− Nikt  w to nie wnikał.
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, czemu przejmowałem się w tym momencie dyżurem. A może po prostu potrzebowałem pretekstu, by cokolwiek powiedzieć. William przypatrywał mi się przez pewien czas, a potem zapytał, czy czuję się dobrze.
− Nie - odpowiedziałem szczerze.
− To przeze mnie?
− Nie.
− Och, Stevie, przepraszam, jeżeli przeze mnie.
− Nie przez ciebie.
− A może mogę ci pomóc?
Jak... sprowadzi Natashę z powrotem, cofnie czas i sprawi, żeby nie umarła?
− Yhm, możesz otworzyć okno, spokojnie, nie mam zamiaru rzucać się przez nie.
William zrobił to, o co go poprosiłem i po chwili pokój wypełnił się jesiennym powietrzem, przesyconym niesionym przez wiatr dymem z fabryk. Nie poczułem się lepiej, a ciało pozostało niewzruszone na zetknięcie z zimnem. Hałas z ulicy nieco rozproszył ciszę.
− Na co masz ochotę, przygotuję śniadanie, OK? − zaproponował William.
− Nie wiem.
− Hmm... tosty?
− I kawa, chcę się napić kawy.
− Spoko.
William poszedł do kuchni, a za nim pospieszył kot. Ja rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu moich rzeczy. Nigdzie ich nie było. Ach tak, przemoczyły się wczoraj, przypomniało mi się i doszedłem do wniosku, że pewnie suszyły się w łazience. Kiedy tam poszedłem, odświeżyłem się trochę i przypadkowo natrafiłem na swoje odbicie. Nie wierzyłem, jak bardzo zmieniłem się od czasu pierwszego koncertu, gdy podobnie obserwowałem siebie w lustrze i, gdy po raz pierwszy stwierdziłem, że jestem przystojny. Nic niestety nie pozostało z tego wizerunku, dobrze wiedziałem, że całym swoim „ja” przypominam ducha przypadkowo błąkającego się po ziemi. W moim spojrzeniu nie było życia, a chorobliwa bladość sprawiała dodatkowo upiorne wrażenie. Już ubrany poszedłem z powrotem do pokoju, gdzie zastałem Williama z tostami i kubkiem kawy. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele, zjedliśmy w spokoju, a przy okazji pokarmiliśmy kota. Wolfgang usadowił się potem na moich kolanach, a miękkie futerko i ciepło tego maleńkiego ciałka wywoływały we mnie uczucie smutku. Pochłonięty głaskaniem kota nie wypiłem kawy, a kiedy się zorientowałem, była zupełnie zimna. Później przeszliśmy do pokoju obok i obejrzeliśmy na video koncert T.Rex. Natasha nie żyła, a my jak gdyby nigdy nic siedzieliśmy ze wzrokiem wbitym w telewizor, lecz coś przecież musieliśmy robić.
− Will, myślisz, że jej rodzina o wszystkich wiedziała? − wypytywałem. − A jeżeli tak, czemu nic nie zrobili?
− Oni chyba niczego nie podejrzewali.
− Natasha bała się śmierci, chciała uciec, a ja to odwlekałem.
− Nie obwiniaj się.
− Ja... wierzyłem, że mi ufała.
− Natasha kochała cię, jak nikogo na świecie.
− Taaa, a pan Shankly?
− To był błąd, za który zapłaciła życiem.
− Oby zgnił w więzeniu.
− Ja też mu tego życzę.
− A jeżeli jest chory psychicznie, spędzi kilka lat w zakładzie i wyjdzie? Will, czy to ma sens? Bo dla mnie nie.
− Nie. Nie ma.
− Nic, i nikt, i tak nie zwróci nam Natashy.
− Może tam, gdzie jest, jest jej lepiej.
− Naprawdę w to wierzysz?
− Nic innego mi nie pozostaje.
− Wiadomo kiedy konkretnie to się stało?
− W nocy, z czwartku na piątek.
− W nocy, z czwartku na piątek − powtórzyłem. − Co wtedy robiłeś?
− Nie wiem. Może byłem jeszcze w klubie. Może położyłem się do spania. A ty?
− Ja też nie wiem, nie pamiętam, co robiłem, kiedy Natasha umierała.
− To było w jego willi.
− Tego wieczoru okłamała mnie, że bierze nockę za koleżankę, bo się rozchorowała.
− Taka była Natasha.
− Will, myślisz, że wiedziała, że akurat wtedy umrze?
− Nie. Gdyby wiedziała, to by tam nie poszła. Natasha kochała życie, mimo że nigdy jej nie rozpieszczało.
− Tak bardzo mi jej brak.
− I mi też.
W oczach Williama ponownie pojawiły się łzy i chociaż walczył z nimi, wreszcie popłynęły. Kiedy płakał, płakało w nim wszystko. Czy to przynosiło mu ulgę? Po chwili znowu zupełnie odruchowo przytuliłem go.
−  Ja też chciałbym się rozpłakać. Tylko po prostu nie umiem. Jakbym się nie starał, nie umiem − powiedziałem szczerze.
− Na wszystko przyjdzie jeszcze czas.
− A do tego czasu… czy mogę u ciebie zostać?
William, odsuwając mnie lekko od siebie, popatrzył mi w oczy, a potem przyznał z prawdziwym uczuciem:
− Steven Patrick Morrissey, możesz u mnie zostać, ile tylko zechcesz.

The Smiths - William, it was really nothing


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz