THAT'S HOW PEOPLE GROW UP
Pewnego
listopadowego popołudnia siedziałem na piasku pośrodku pustej plaży i
wpatrywałem się we wzburzone morze. Huk fal, wysokich na kilka metrów,
rozpraszał mnie i wprawiał w poczucie niepokoju. Wszystko spowijała szarość,
tylko William stał w pobliżu w jaskrawych ciuchach, jakby chciał oszukać
rzeczywistość i udowodnić, że choć dla jednych życie się skończyło, dla innych
toczyło się nadal. Przez cały czas nosił w sobie niegasnącą nadzieję. Kiedy był
wesoły, śmiał się do łez. Kiedy był smutny, płakał bez opanowania. Pomimo tego,
nadzieja nigdy go nie opuszczała. Może chciał przekazać mi chociaż jej część?
Od kilku dni mieszkałem u Williama i tylko to, że czułem się kochany, trzymało
mnie przy życiu. A jednocześnie przytłaczało. Miłość bywa czasami przytłaczająca.
Zwłaszcza, gdy spada niespodziewanie po odejściu poprzedniej i to uczucie jest
tylko jednostronne. Wiedziałem, że nie kocham Williama. Wiedziałem, że nigdy
nie pokocham Williama, jak on mnie... Nie mogłem być tak samolubny,
chcieć więcej i więcej i nie dawać niczego w zamian. Przez cały czas u niego
albo drzemałem niespokojnie, albo siedziałem w bezruchu, wpatrzony w pustkę.
William zasługiwał na kogoś lepszego, kto odwdzięczy mu się takim samym silnym
uczuciem. Nie miał nigdy o nic pretensji. Nie przeszkadzało mu, że czasami
godzinami byłem zupełnie nieobecny, pogrążony w swoim smutku. A kiedy tylko na
cokolwiek nachodziła mnie chęć, rzucał wszystko, przejęty moimi zachciankami.
Często wychodziliśmy w środku nocy pospacerować po okolicy albo wsiadaliśmy na
motor i pędziliśmy mrocznymi ulicami. Wiele rozmawialiśmy, o Natashy i o tylu
innych sprawach, zazwyczaj błahych, zupełnie bez znaczenia, szukaliśmy spokoju,
stabilizacji, rutyny, jakby to mogło nas uratować. Nie chodziliśmy do szkoły. Nie
spotykaliśmy się ze znajomymi. Nie chcieliśmy dzielić czasu z nikim. Wszyscy
stali się intruzami.
Pewnego
dnia William zaproponował, byśmy pospacerowali po plaży, a ja zgodziłem się, bo
podejrzewałem, że przy tak niekorzystnej pogodzie nie zastaniemy tu pewnie
nikogo. Nie pomyliłem się. Co za dziwne uczucie, tylko my, dwie nic nieznaczące
sylwetki, a dookoła morze i targane wichrem piaski. Czy to była wolność? A może
wręcz przeciwnie, zniewolenie przez przyrodę? William usiłował zapalić
papierosa, lecz zapalniczka gasła mu, ledwie zaiskrzyły płomienie. I wtedy
dotarło do mnie, to była samotność, wobec siebie samych, wobec siebie
wzajemnie, wobec natury... Nic innego, a tę samotność symbolizowała
wszechobecna szarość. Na niebie zaskrzeczał morski ptak, a ja w tym momencie
poczułem nieprzyjemne zimno i szczelniej wtuliłem się w kurtkę. William w kilku
krokach znalazł się przy mnie, usiadł obok i złapał za rękę, splatając z moimi
palcami swoje, a ich dotyk był mi dobrze znany. Nie odzywał się przez pewien
czas, po prostu patrzyliśmy na wzburzone morze i milczeliśmy. Aż wreszcie
zapytał:
− Co tam?
Gdybym zatopił się w myślach, co czasami mimowolnie mi się
zdarzało, nie wyrwałby mnie tym z sposobem z zadumy. Wiele razy odchodził bez
odpowiedzi i pozwalał, bym pozostał sam, jak sobie w takim momencie życzyłem.
Ale nie dziś, dziś obecność Williama okazała się pocieszeniem.
− Nie umiem poskładać myśli - powiedziałem. - Nie umiem nad
nimi zapanować.
− Nikt tego od ciebie nie oczekuje, minęło zaledwie kilka
dni... Nikt nie oczekuje, żebyś zaraz stawał na nogi i uporał się ze swoim
cierpieniem. To zazwyczaj wymaga czasu.
− Ile?
− Nie da się przewidzieć, ten moment po prostu nadejdzie,
poczujesz, że wreszcie wiesz, co robić.
− A więc jeszcze nie nadchodzi...
− To cię męczy?
− Trochę.
− Może napisz o tym piosenkę?
− Nie wiem, czy jeszcze umiem cokolwiek napisać.
William wzmocnił w tym momencie uścisk naszych rąk. A potem
zamilkł. Z dziwnym przeczuciem zapytałem, czy chce mi o czymś opowiedzieć, a
jeżeli chce, to jestem gotowy go wysłuchać.
− Nigdy nie pytasz o moich rodziców − przyznał.
− A powinienem?
− Nie.
− Will, ty też o nich nie opowiadasz, więc nie pytam.
− Nie mam z nimi kontaktu od dobrych trzech lat.
− Tak?
− Nie, wiesz, nabieram cię - rzucił lekko ironicznie.
Nie spodobało mi się to. Nie zamierzałem go zdenerwować.
Nie podejrzewałem, że cokolwiek może zdenerwować Williama, prawdziwy okaz
spokoju.
− Co z twoimi rodzicami? − zapytałem.
− Nic.
− Will, jak już zaczynasz, to skończ, OK?
− Nic, naprawdę... nie powiem, że są złymi rodzicami. I nie
powiem, że są dobrymi. Nigdy specjalnie ich nie interesowałem.
− Przykro mi.
− Czemu?
− Bo wiem, jak to jest, kiedy rodzice nie interesują się twoim
życiem i mają cię po prostu w dupie.
− Yhmm... mówisz o swoim ojcu?
− No.
− Ale matka chyba jest spoko.
− Tak.
− Stevie, wiesz, wtedy w Londynie, w areszcie, kiedy
przyjechała i cię spoliczkowała... poczułem się trochę zazdrosny.
W odpowiedzi wybuchłem smutnym śmiechem.
− Will, zazdrosny?! To podchodzi pod masochizm. Czy ja o
czymś nie wiem?
− Nie kpij - upomniał mnie. - Ona cię spoliczkowała, bo się
o ciebie troszczy, a o mnie nikt. Ile bym sobie nie wmawiał, że mnie to nie
boli, mimo wszystko boli, boli cholernie.
Nie wiedziałem, jak go pocieszyć. Nie spodziewałem się po
nim takich wyznań. Nie podejrzewałem, że może trzymać w sobie tyle
niewypowiedzianego żalu.
− Och, przecież masz mnie! − zawołałem, co zabrzmiało banalnie
i dziecinnie, lecz chwilowo nic innego nie wymyśliłem, totalna pustka w głowie.
A potem złożyłem na ustach Williama kilka czułych
pocałunków. Nie wiem, czy go to pocieszyło, lecz mam nadzieję, że poczuł się
chociaż trochę lepiej. A mnie z żalu rozbolało serce. Nie otrzymał miłości
rodzicielskiej. Nie otrzymał mojej... Podczas gdy sam ofiarowywał jej innym tak
wiele! Czy to nie było wystarczającym dowodem, że nie powinienem zostawać przy
nim, a dać mu wolność? Kiedy nadejdzie wreszcie ten moment, że zrozumiem, co zrobić?
Niepewność doprowadzała mnie do szału. Nie pokazałem tego po sobie. William za
to popatrzył mi prosto w oczy.
− Tak się czasami zastanawiam... co by powiedzieli moi
rodzice, gdyby się o nas dowiedzieli − przyznał i ponownie zamilkł.
A mi przeszedł przez plecy dreszcz spowodowany wiecznym
niepokojem lub może po prostu zimnem. Pomimo tego wysiliłem się na uśmiech. A
potem zupełnie obojętny, że obaj dobrze wiemy, jaki jest on nieszczery,
odpowiedziałem:
− Will, nie myśl o tym. − I tylko tyle, nic więcej.
***
Na pogrzeb
Natashy przyszło wiele osób. Tak wiele, że połowa pewnie w ogóle jej nie znała.
Niektórymi kierowała zwyczajna ciekawość. Informacja o morderstwie uczennicy
liceum przez sponsora rozchodziła się w tempie błyskawicy. Trzask. Trzask.
Trzask. I już wszyscy wiedzieli. Tak a propos błyskawic, niebo w dniu pogrzebu
było ciemne, ciężkie i ołowiane. Nie wiedziałem, czy zaraz nie runie na nas
wszystkich, zgromadzonych na terenie cmentarza spowitego cieniem starych drzew.
A wtedy wszyscy spoczniemy z Natashą na wieki w jednym, tym samym grobie.
Rodzina zdecydowała, że pochowają ją w mojej kurtce, z jaką niemalże nigdy się
nie rozstawała. Tak podobno zrobili. Nie widziałem ciała, widziałem jedynie
trumnę pozamykaną na przysłowiowe cztery spusty. Może to i lepiej. Nie
chciałbym widzieć jej nieżywej... obawiałem się, że taką zapamiętałbym ją już aż
do swojej śmierci. Czy William uważał podobnie? Nie wiem. Nie rozmawialiśmy o
tym, staliśmy obok siebie na peryferiach cmentarza i milczeliśmy. Zamiast
skupić się na przemowie prawosławnego kapłana, obserwowałem ludzi. Rodzice
Natashy, ubodzy, zniszczeni życiem imigranci, jej siostry: Anastasia i
Valentina, brat Anton i mała Vica, wszyscy płakali. Kiedy grabarze opuszczali
trumnę, matka rzuciła się na nią z rozdzierającym, przerażającym krzykiem. Przyjaciele
i ci, co byli tu tylko, bo wyczuli sensację, patrzyli jak bliscy odciągają ją
od ciała córki złożonego w kilka zbitych desek. Na pogrzebie była też moja
mama, siostra i Erick. W pewnym momencie zauważyli mnie, podeszli i zapytali,
czy trzymam się jakoś. Może czuli fałsz, gdy zapewniałem ich, że tak. Może nie.
Pomimo tego, że cierpiałem, byłem spokojny, zupełnie spokojny. William
poprosił, żeby mama i siostra nie martwiły się zbytnio, bo przez cały czas dbał
o mnie i dodawał mi wsparcia. Żadna z nich nie podejrzewała jak bliskie
połączyły nas stosunki. I nie musiała wiedzieć. Kiedy zawiał wiatr, zrobiło mi
się nieprzyjemnie zimno. To wtedy przypomniało mi się, jak Natasha, przekonana,
że topię się w jeziorze, skoczyła mnie ratować, chociaż nie umiała pływać. Czy
była gotowa umrzeć? Czy ja też powinienem umrzeć z nią? Grób zasypano. A potem
kapłan zainicjował pieśń po rosyjsku. Niewielu włączyło się do śpiewania, a ci,
co to zrobili, pewnie też byli rosyjskimi imigrantami. Ja i William
wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenie. Chociaż nie rozumieliśmy słów, byliśmy
poruszeni. Dopiero, gdy ludzie powoli się rozchodzili, podeszliśmy do grobu i
położyliśmy na nim bukiet białych róż - symbolizowały niewinność. William
zapytał mnie, czy chcę przekazać kondolencje rodzinie Natashy (sam przekazywał
im je już wiele razy), odpowiedziałem, że nie. Niewłaściwie wydawało mi
się udawanie, że rozumiem ich cierpienie. Każdy cierpi we własny sposób. I nikt
inny tego nie zrozumie. Przez kilka chwil nie ruszyłem się, wpatrzony w napis
nagrobny: NATASHA VASILIOVA. Data narodzin. Data śmierci. William zapytał, czy
chcę tu pobyć, pomodlić się.
− Nie, chcę wracać do domu, zimno mi − powiedziałem.
Nie zaprotestował, mimo, że sam może chciał tu jeszcze
pobyć. W milczeniu ruszyliśmy do bram cmentarza, mijając i czasami szturchając
przypadkowo innych ludzi. W pewnym momencie zderzyłem się z kimś i bez
patrzenia na tę osobę, przeprosiłem. Ledwie zrobiłem kolejny krok, rozległ się
głos:
− Steven!
Zaskoczony, obejrzałem się za siebie i spostrzegłem...
− Annie?
Ubrana była w czarną, skromną sukienkę, włosy opadały
falami na jej chude ramiona, a twarz nie przedstawiała nic poza ogromem żalu.
− Cześć, Steven - odparła, choć zarzekała się, że nie
odezwie się więcej do mnie.
− Cześć − odpowiedziałem.
Annie stała w bezruchu. Nie spuszczała ze mnie wzroku. Tak,
jakby na coś czekała.
− Pogadajcie - zaproponował William i oddalił się lekko.
Niepewnie podszedłem do Annie. Niepewnie, bo nie
wiedziałem, czy zamierza mnie pocieszyć, czy dać mi w twarz. A może i to i to?
− A więc słyszałaś o Natashy − powiedziałem po prostu.
− Tak, nie wyobrażasz sobie, jak mi przykro.
− Niepotrzebnie, przecież tam, u tego twojego Boga, jest
jej lepiej.
Annie nie dała się sprowokować. A może nie dała tego po
sobie poznać. Nie wiem, co zamierzałem osiągnąć swoimi uwagami.
− Ale ty cierpisz.
− Nie tego chciałaś, Annie? Nie chciałaś, bym zapłacił za
to, co ci zrobiłem? Nie życzyłaś mi cierpienia?
− Nie życzę nikomu cierpienia. A skoro rozmawiamy o Bogu,
przecież przykazał ludziom, by nie czynili sobie nawzajem niczego, co im samym
niemiłe. Nieprawda?
− Nie wiem... wiem, że cię skrzywdziłem.
Annie uniosła kąciki ust w smutnym uśmiechu, potem położyła
dłonie na moich barkach i przyznała:
− Kiedy dowiedziałam się o was, chciałam zaszyć się w swoim
pokoju i przepłakać resztę życia. Nie przypuszczałam, że pewnego dnia dotrze do
mnie cała prawda. Lecz wreszcie zrozumiałam, że ty i Natasha byliście sobie po
prostu przeznaczeni, a ja tylko przeszkadzałam.
W tym momencie zrobiło mi się żal Annie. Ale wiedziałem, że
gdybym objął ją i przytrzymał w uścisku, nie uspokoiłbym jej, a jedynie dał
puste nadzieje. Co mi pozostało?
− Przez cały czas byłaś dla mnie ważna.
− Nie wyznawaj mi tego w takich okolicznościach, to trochę
nieodpowiednie, poza tym ci nie wierzę − powiedziała, mimo wszystko wiedziałem,
że karmiła się moimi kłamstwami.
− OK.
− Tak naprawdę zawołałam cię, bo chciałam ci powiedzieć, że
jeżeli potrzebujesz pomocy, czy czegokolwiek...
− Oby spełniły ci się wszystkie marzenia - przerwałem jej.
− Powodzenia, zasłużyłaś na to.
− Dziękuję, ty też, nigdy nie rezygnuj z tego, o czym
marzysz − odpowiedziała Annie i oddaliła się niespiesznie, lecz zdecydowanie.
Nie obejrzała się za siebie. Nie zatrzymała się. Annie
zrozumiała, że to było pożegnanie. Czy spodziewała się, że przyjmę jej pomoc?
Czy może liczyła się z kolejnym odrzuceniem? A ja? Co czułem? Kiedy rozejrzałem
się dookoła, spostrzegłem, że większość ludzi porozchodziła się, została przede
wszystkim rodzina Natashy. Ojciec, niesłusznie przez nią oskarżony, przytulał
Anastasię i Valentinę. Matka stała nieruchomo, wstrząsana tylko spazmatycznymi
drgawkami. Anton kucał obok i płakał. Vica, z powagą niespotykaną u
kilkuletniej dziewczynki, zajęła się poprawianiem na grobie kwiatów. A koło
bramy cmentarza spacerował William. Z westchnieniem podszedłem do niego.
− Pogadaliście sobie? − zapytał.
− Pogadaliśmy.
Nie powiedziałem nic więcej. William o nic więcej nie
pytał. Nigdy na nic nie naciskał. A kiedy zauważył, że trzęsę się cały przy
każdym powiewie wiatru, ściągnął płaszcz i okrył mnie nim.
***
Pewnego
dnia, kiedy kolejny raz wagarowaliśmy, siedzieliśmy na kanapie i milczeliśmy,
William, paląc papierosa, a ja tarmosząc kota, prosto po szkole przyszła w
odwiedziny moja siostra.
− Co u was? − zapytała, beztrosko i jak gdyby trochę obojętnie.
Nigdy przedtem nie była u Williama. Nie wykazywała mimo to
większego zainteresowania mieszkaniem. Nie rozglądała się dookoła. Nie obrzucała
też wszystkiego badawczym spojrzeniem. Po wejściu skierowała się do pokoju
dziennego i dosiadła się do mnie. William zaproponował jej herbatę lub piwo,
nie chciała, nie pogardziła za to papierosem. Nie wiedziałem, że moja siostra
popala. A zdawało się, że była w tym wprawiona. Przez pewien czas wpatrywałem
się w obłoki dymu. Jacqueline paliła papierosa z taką samą klasą, co Natasha.
− A u nas wporzo – rzucił William, krążąc po pokoju i nie
wyjmując papierosa z ust, przez co zabrzmiał nieco niewyraźnie.
− Yhm, u nas wszystko OK − potwierdziłem.
Wolfgang przymilał się do mojej siostry, pewnie czuł zapach
naszych kotów. Rozczulona, drapała go za uszkami. A potem powiedziała,
posyłając mi niepewne spojrzenie:
− Wiesz, mama się o ciebie martwi.
− Niepotrzebnie - stwierdziłem. − Nie jestem sam.
− Nie tylko mama się martwi… ja też.
− Steven potrzebuje czasu, by dojść do siebie – William
wstawił się w mojej obronie.
− A nie może dochodzić do siebie w domu?
− Co to za różnica? − zapytałem.
− Taka, że odsuwasz się od nas, jakbyśmy my były temu
wszystkiemu winne.
− Przesadzasz.
− Steven! − moja siostra podniosła głos. − Naprawdę lepiej
ci u Williama niż w swoim rodzinnym domu? Nie zachowuj się jak ojciec! Nie
zostawiaj nas tak po prostu!
− Nie porównuj mnie z nim − odpowiedziałem.
Chociaż byłem zdenerwowany, nie wiedziałem, jak to okazać,
krzyk nie zdołał wydobyć się z mojej piersi i rozbrzmieć donośnie. William
wycofał się do kuchni. Wtedy zapadła cisza, przerywana jedynie mruczeniem kota.
Aż niespodziewanie Jacqueline się rozpłakała. Nie, żeby mnie przekupić, czy
wzbudzić litość, to był szczery płacz, pełen zrezygnowania i smutku.
− Proszę cię - powtarzała przez łzy. – Wróć do domu.
Nie wiem, czy płacz mojej siostry, czy co innego ostatecznie
skłoniło mnie do powrotu. Następnego dnia siedziałem przy stole w swoim
rodzinnym domu. William zareagował na to ze stoickim spokojem i zrozumieniem.
Nie zatrzymywał mnie u siebie. Nie pytał, co z nami. W milczeniu odprowadził
mnie do swoich drzwi, a tam czule pocałował. W domu nic się nie zmieniło, poza
tym może, że matka i siostra obskakiwały mnie, jakbym był małym dzieckiem i
wymagał wiecznej opieki. Nie przeszkadzało mi to. Znowu chodziłem do szkoły.
Znowu odpracowywałem dyżury w szpitalu. Pozorna normalność. Czasami siedziałem
przy grobie Natashy, tam uczyłem się, robiłem zadania domowe. Potem
przychodziłem do domu i przesypiałem wieczory, bo były cięższe niż noce. Akurat
jednego z takich wieczorów obudził mnie telefon i zaraz rozległ się też głos
mamy: „tak, tak, poproszę go”.
− Steven, dzwoni do ciebie jakiś Johnny Marr! − zawołała po
chwili, zjawiając się w moim pokoju.
− Nie chcę z nim rozmawiać − odpowiedziałem.
Nie skomentowała tego, poszła z powrotem do telefonu i
przekazała wiadomość, po czym znowu zajrzała do mnie.
− Johnny chciał ci przekazać, że jeszcze możesz to zrobić −
powiedziała, chociaż nie rozumiała przesłania.
Ale ja wiedziałem, o co mu chodziło. Naprawdę jeszcze
mogłem to zrobić? Po śmierci Natashy wydawało mi się, że nic nie trzyma mnie w
Manchesterze. Wszystko mi ją przypominało. Wszystko przypominało mi jej brak.
Pan Shankly pozostał za kratkami w oczekiwaniu na proces. Ludzie powoli
przestawali o tym rozmawiać. A ja czułem, że duszę się tu, że jeżeli zaraz
czegoś nie zrobię, oszaleję. Podjęcie decyzji wymagało tylko chwili. Przez resztę wieczoru nie zmrużyłem oka. Do
rana siedziałem przy biurku, wspominając i spisując tę historię. Specjalnie
położyłem kartki w widocznym miejscu. Czy kiedy mama i siostra to przeczytają,
zdołają mnie zrozumieć? W pośpiechu wrzuciłem do swojej torby ulubione książki,
płyty, ubrania. Nic więcej. Później wypiłem kubek kawy, a kiedy siedziałem przy
stole, do kuchni przyszła mama.
− Nie śpisz? − spytała, zaskoczona.
− Nie, spieszę się do szkoły. Nie zrobiłem zadania, muszę
iść jeszcze do biblioteki i napisać wypracowanie. − Kłamstwa padały z moich ust
niczym pociski.
− Ach, tak.
Nasza rozmowa obudziła też siostrę. Po chwili zaspana
zjawiła się w kuchni, nalała sobie kawy i usiadła obok mnie. Nie pasowało jej,
że nie śpię o tak wczesnej porze.
− A ty już jedziesz do szkoły? − zapytała.
− Steven jedzie wcześnie, bo musi iść jeszcze do biblioteki
i napisać wypracowanie − powiedziała za mnie mama.
Jacqueline zagwizdała.
− No proszę, od kiedy ty taki ambitny?
− A od dzisiaj, zaczynam wszystko na nowo, jeszcze mogę to
zrobić – rzekłem i ani mama, ani siostra nie przypuszczały, co może kryć się za
tym stwierdzeniem.
Obie zareagowały westchnieniem ulgi, a ja życzyłem im
dobrego dnia.
− Steven, zaczekaj, uszykuję ci kanapki! − zawołała mama.
W tym momencie serce mi się ścisnęło.
− Och, mamo, nie przesadzaj, ja już nie jestem dzieckiem.
− Ależ jesteś, jesteś moim dzieckiem, czy ci się to podoba,
czy nie.
Gdyby wiedziała, jak mi się to podobało... Chętnie objąłbym
ją i wyznał, że jest najlepszą mamą na świecie. Ale wtedy pewnie wzbudziłbym
jej podejrzliwość. A więc zaczekałem, aż uszykuje mi kanapki i wyszedłem, tak
po prostu, jak wychodzi się codziennie do szkoły i codziennie wraca...
Dzień był wyjątkowo ciepły, pogodny, słoneczny. Manchester
cieszył się, że wreszcie pozbędzie się mnie. Powolnym krokiem ruszyłem w
kierunku dworca. Zatłoczony, przepełniony turystami, żebrakami, prostytutkami,
wywołał we mnie niespodziewanie tak wiele emocji naraz. W kolejce do kas
spędziłem ledwie kilka minut. Nie wiedziałem, że to tak proste.
− Ulgowy do Londynu na najbliższy pociąg – poprosiłem.
Z biletem w ręce poszedłem na odpowiedni peron. Znudzony
czekaniem, zabrałem się za kanapki od mamy. I wreszcie, po godzinie z
kawałkiem, siedziałem w pociągu, wpatrzony w przybrudzone szyby. Niespodziewanie
dotarło do mnie, że to o tym momencie wspominał William, o momencie, kiedy zrozumiem,
co powinienem zrobić, ten moment nadchodził. I wtedy coś we mnie pękło, po
moich policzkach po raz pierwszy popłynęły łzy. Na początku niepewnie, aż
wreszcie wstrząsnął mną taki szloch, że ledwie łapałem powietrze. Obraz stał
się zamazany, nic nie widziałem, gdy konduktor zagwizdał, a pociąg ruszył z
piskiem. Opłakiwałem Natashę. Opłakiwałem siebie. Opłakiwałem swoją młodość.
Tego dnia dorosłem.
Dziękuję wszystkim, co czytali i wypowiadali się co do tego opowiadania:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz