SUFFER
LITTLE CHILDREN
Gdybym miał opisać swoje
dzieciństwo jednym słowem, opisałbym je jako przeciętne. Omijało mnie nie tylko
to, co dobre, lecz także to, co złe. Nieustannie wydawało mi się, że wielkie rzeczy
zdarzają się w życiu innych ludzi, nie w moim i mojej rodziny. Moja rodzina też
była po prostu przeciętna: mama, tata, siostra i ja. Może postaram się
scharakteryzować ich krótko, po kolei.
Mama, chociaż nosiła
królewskie imię Elizabeth, mi kojarzyła się prędzej z Kopciuszkiem. Była ładna,
dbała o wygląd, czy to wychodząc na niedzielną mszę, czy wykonując domowe
obowiązki i nucąc przy tym piosenki ze swoich ulubionych musicali. Pracowała w
bibliotece, naprawdę kochała książki. A ja kochałem książki i mamę, za to, że
porzuciła marzenie o uniwersyteckiej karierze, wyszła za zwykłego
przedstawiciela klasy robotniczej, urodziła dwójkę dzieci i nigdy, nigdy na nic
się nie skarżyła.
Tata, Peter, był człowiekiem
praktycznym i twardo stąpającym po ziemi. Pracował jako ochroniarz na stacji kolejowej
bardzo blisko domu. Pociągi przejeżdżały non stop za naszymi oknami. Nie
przyzwyczaiłem się do tego dźwięku mimo upływu lat, wciąż wydawał mi się tak
samo smutny. Tata miał wadę wymowy, z czego często żartowaliśmy: ja i moja
siostra. Rozmawialiśmy, przedrzeźniając go, nie w jego obecności, bo pewnie by
się zdenerwował.
− Nie
wolno żartować z taty! − powtarzała mama, a sama śmiała się po
kryjomu do rozpuku, słuchając tego przedrzeźniania.
Tata
po pracy wiecznie wracał poddenerwowany i to chyba nie podobało się mamie, bo
przestała dzielić z nim łóżko i postanowiła wynieść się na kanapę w pokoju
dziennym. Nie pozwalała mu się przytulać i całować, co pewnie zbytnio go nie
zmartwiło, bo nie lubił takich gestów. Dla mnie i mojej siostry też nigdy nie był
czuły. Nie brał nas na ręce przy powitaniach, nie sadzał sobie na kolanach, nie
układał do snu. Czy mi tego brakowało? Nie wiem. Początkowo wydawało mi się, że
tak. A potem obserwowałem, jak moja siostra żebrała o każdy czuły gest z jego
strony, wyciągała ręce, by ją podnosił albo sama pchała mu się na kolana.
Uważałem, że to po prostu upokarzające i, dla odmiany, zacząłem unikać
wszelkich czułości taty. Na przykład, kiedy szedł gdzieś z nami, moja siostra z
zadowoleniem chwytała jego dłoń, a ja - dłoń mojej siostry. Chciałem udowodnić
sobie i wszystkim dookoła, że jest dobrze tak, jak jest. Nie zamierzałem
walczyć o coś, co nie było mi przeznaczone. Wolałem, by inni myśleli, że to nie
tata mnie odtrąca, tylko ja jego.
Moja siostra Jacqueline, albo po
prostu Jackie, chociaż starsza tylko o rok, od najmłodszych lat czuła się
odpowiedzialna za mnie. Nie wymagało to wiele trudu, bo dzieliliśmy jeden pokój
i byliśmy w zasadzie nierozdzielni. Chodziliśmy wspólnie do szkoły i ze szkoły,
bawiliśmy się na podwórku i kąpaliśmy. Jackie z wyglądu przypominała mamę. Nie
była aż tak ładna, za to cały czas się uśmiechała i roztaczała wokół siebie
namacalne ciepło. Uwielbiała zwierzęta. Wiecznie sprowadzała do domu bezpańskie
koty, a potem tata krzyczał na nią, wyrzucając je za drzwi. A więc Jackie
zaczęła dokarmiać koty na podwórku. To sprawiało jej dużo radości.
A jaki byłem ja? Zawsze cichy,
spokojny i niezdecydowany. Chociaż jeszcze wtedy nie decydowałem o żadnych
ważnych sprawach. W szkole przez cały czas czułem się zawstydzony i sam nie
wiedziałem czym. Większość moich szkolnych kolegów i koleżanek uważała mnie za
dziwaka. Nie umiałem z nimi rozmawiać, żartować i wygłupiać się. Za to
nauczyciele wydawali mi się groźni i apodyktyczni. O tak, o wiele lepiej czułem
się w domu. Lubiłem zwłaszcza niedziele. Od rana szliśmy całą rodziną do
kościoła, a później do parku i do cukierni. Byliśmy naprawdę przeciętni i
wiedliśmy naprawdę przeciętne życie.
W połowie lat
sześćdziesiątych Manchesterem zatrzęsła wieść o serii morderstw na
wrzosowiskach. Para psychopatycznych morderców, Myra Hindley i Ian Brady
zamordowali i pochowali w wykopanych przez siebie płytkich grobach trójkę
dzieci. Najmłodsza była dziesięcioletnia Lesley Downey, potem dwunastoletni
John Kilbride i siedemnastoletni Edward Evans. Mówiła o tym cała Anglia. Mimo
że rodzice chronili mnie i Jackie przed takimi strasznymi wiadomościami, nie
sposób było ich nie słyszeć. Zdjęcia tych dzieci krzyczały z pierwszych stron prasy,
tak zostali zapamiętani, nigdy nie dorośli...
Pewnego dnia wieczorem,
ja i Jackie leżeliśmy już w łóżkach i czytaliśmy artykuł w gazecie o procesie
morderców z wrzosowisk.
− Zostali
skazani na dożywotnie więzienie. To znaczy, że nigdy nie wyjdą na wolność i już
nikogo nie zabiją - skomentowała Jackie i wróciła do czytania artykułu - Myra
Hindley i Ian Brady wykorzystali seksualnie i zamordowali trójkę dzieci w wieku
dziesięć- siedemnaście lat.
− Co
to znaczy: wykorzystać seksualnie? − zapytałem.
Jackie
zastanowiła się.
− Może...
po prostu robili z nimi seks? No wiesz, to, co ostatnio kotki.
Niewiele
wtedy o tych sprawach wiedziałem. W sumie nie wiedziałem nic, oprócz tego, że
seks jest elementem świata dorosłych i podzieliłem się tą uwagą z Jackie, a ona
przytaknęła.
− Może
dlatego umarli. Bo dzieci nie mogą robić seksu, a oni go z nimi zrobili − rozważałem.
− Może
- odpowiedziała Jackie. − Aleee podobno potem jeszcze poderżnęli im
gardła, tu napisali, że Lesley i Johnowi. O tak.
Wykonała
poziomy ruch wzdłuż swojej szyi.
W tym
momencie drzwi pokoju się otworzyły i stanęła w nich mama.
− Jacqueline,
Steven, do spania. Jutro nie wstaniecie do szkoły! − zawołała, gasząc
światło.
Nie
widziała, jak Jackie chowała gazetę pod poduszkę. Tej nocy i przez wiele
kolejnych dręczyły mnie koszmary. Śnili mi się mordercy, Hindley i Brady,
gonili mnie na wrzosowiskach. Byli tam też Lesley i John z poderżniętymi
gardłami. Edward z ranami zadanymi siekierą. Nie mogłem uciec, zupełnie jakbym
stracił czucie w nogach. I wtedy mordercy mnie dopadali. Budziłem się z
krzykiem, płakałem i pędziłem do mamy. Wielokrotnie tłumaczyła mi, że jestem
bezpieczny, nie mam się czego obawiać, bo przecież mordercy zostali złapani.
Niestety ani te zapewnienia, ani nic innego nie potrafiło uleczyć tego strachu,
a może pierwszych symptomów depresji. Niczym się nie cieszyłem. Nie mogłem
jeść, uczyć się i dospać do rana bez kolejnego koszmaru, czy zsikania się w
łóżko. Wiecznie byłem wystraszony. Obsesyjnie myślałem o trzech ofiarach
morderstw na wrzosowiskach. Z tego wszystkiego rozchorowałem się. Niegroźne
przeziębienie szybko przeszło w zapalenie oskrzeli. Przeleżałem w łóżku Boże
Narodzenie. Z gorączką rozpakowywałem swoje prezenty. I nimi też umiałem
cieszyć się tylko kilka krótkich chwil. Nadszedł Sylwester. Nadal byłem chory i
gorączkowałem. Przyjechała do nas siostra mamy, ciocia Victoria (kolejne
królewskie imię) z mężem i dwoma córkami, moimi kuzynkami, siedmioletnią Molly
i czteroletnią Agnes. Kiedy zwykle się widywaliśmy, bawiliśmy się w dom. Ja i
Jackie byliśmy małżeństwem, Molly naszą starszą, a Agnes młodszą córką. Tak też
się wszyscy wzajemnie do siebie zwracaliśmy: żono, mężu, mamo, tato. Było
śmiesznie. Ja i Jackie odliczaliśmy dni do przyjazdu kuzynek. Ale ostatecznie
mama zabroniła wstawać mi z łóżka, bo to mogło pogorszyć chorobę. Więc tylko
przypatrywałem się ich zabawom. Wieczorem przyszli jeszcze sąsiedzi z synem
Simonem. Dorośli siedzieli przy stole. Byli nieco podpici, śmiali się głośno.
Moja siostra, kuzynki i Simon bawili się za to w koncert. Wchodzili na kanapę i
przekrzykiwali się wzajemnie, choć nie znali tekstów puszczonych z jednej z
płyt mamy piosenek. Pomimo hałasu, zasnąłem. Obudziłem się po północy.
Podszedłem do okna i wdrapałem się na parapet. Przed domem rodzice stali blisko
siebie, lecz wyczuwało się między nimi dystans. Ciocia trzymała w ramionach
śpiącą Agnes. Wujek i sąsiedzi puszczali fajerwerki, a Simon sztuczne ognie,
strasząc moją siostrę i kuzynkę. Wszyscy z podziwem spoglądali w niebo
rozbłyskujące wszelkimi możliwymi kolorami. Wszyscy czuli radość i nadzieję na
to, co dobrego przyniesie przyszły rok. Wszyscy wydawali się szczęśliwi. Tylko
ja, po raz pierwszy w życiu poczułem w tamtym momencie prawdziwą
wszechogarniającą samotność, która porwała mnie w szpony i nigdy nie wypuściła.
Rodzice martwili się o
mnie. Do poprzednich objawów mojej depresji doszedł jeszcze lęk przed
wychodzeniem z domu. Przez kolejne lata codzienne wyjście do szkoły było nie
lada problemem. Chociaż wieczorem czułem się zupełnie dobrze, rano pojawiała
się gorączka, dostawałem mdłości i biegunki.
− Dość − postanowił
raz tata. − Tak nie może być.
I
posłał mnie do szkoły, z bolącym brzuchem, ledwie trzymającego się na nogach.
Leżałem na kozetce u pani higienistki, dopóki nie odebrała mnie zaalarmowana o
moim samopoczuciu mama. Tata też odpuścił. Zrozumiał, że to coś poważniejszego
niż dziecięce widzi-mi-się. Wreszcie rodzice zabrali mnie do lekarza. Pani
psycholog, blondynka w ciasnym koku, o wysokim czole rozmawiała ze mną, zadając
przeróżne pytania. Czemu jesteś smutny? Czemu nie lubisz szkoły? Czemu nie
chcesz bawić się z innymi dziećmi? Nie wiem, to była moja odpowiedź na
wszystko. Naprawdę nie wiedziałem. Przecież nie robiłem tego celowo. Nie
chciałem być smutny. Chciałem lubić szkołę i bawić się z innymi dziećmi. Tylko
cały czas coś mnie blokowało. Tak, to była depresja. Pani psycholog myślała, że
cotygodniowe rozmowy w jej gabinecie wystarczą. Nie wystarczyły. Mój stan się
pogarszał. Przez rok w ogóle nie chodziłem do szkoły. Przyjeżdżali do mnie
nauczyciele i uczyli w domu. Całymi dniami czytałem książki, które mama
przynosiła mi z biblioteki, słuchałem muzyki i oglądałem telewizję. Zacząłem
też pisać wiersze i czasami dzieliłem się nimi z Jackie. W tym okresie Jackie
była moim jedynym przyjacielem. Potem pani psycholog przepisała mi leki. Moi
rodzice podchodzili do tego sceptycznie.
− Depresja
ma często podłoże czysto fizyczne. To po prostu niedobór pewnych substancji,
niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania − tłumaczyła.
Opowiadała
wiele o mojej chorobie, mi i moim rodzicom, by jakoś nam ją oswoić. Zażywałem
leki i czułem się lepiej. Minęło wieczne zmęczenie, które czasami przez kilka
dni nie pozwalało mi wstawać w łóżka. Minęło uczucie, że nic mnie w życiu nie
zadowoli. Znajdowałem przyjemność w prostych czynnościach, które wcześniej
służyły mi tylko do zabicia czasu, powoli stawały się moim hobby. Odkryłem
Oscara Wilde'a, rozwijający się muzyczny styl - punk, produkcje filmowe i
teatralne z popularnego w latach sześćdziesiątych nurtu kitchen sink drama,
przedstawiające życie przeciętnych rodzin należących do klasy robotniczej,
czyli takich, jak nasza. Znowu chodziłem do szkoły. Cieszyłem się z tego,
chociaż nie podobał mi się ówczesny system nauczania. Nie miałem też kolegów i
koleżanek. Brakowało mi ich, a jednocześnie uważałem wszystkich za nudnych.
Kochałem słowa. Kochałem to, jak odpowiednio połączone, przyprawiały serce o
szybsze bicie. A inni szastali nimi bez zastanowienia. Przysłuchiwałem się
czasami szkolnym kolegom i koleżankom albo przyjaciółkom Jackie, które
przychodziły do nas do domu. Rozmawiali o swoich pierwszych miłościach,
obmawiali kogo popadło, czy komentowali aktualne wydarzenia. Ja mogłem jedynie
rzucać cytatami z książki, czy z tekstu piosenki. Lecz nikogo by to nie
zainteresowało. Nikt by nie zrozumiał, że moja miłość to słowa i, że słowa
potrafią wypełnić każdą życiową pustkę.
Byłem w liceum, kiedy
opuścił nas tata. Odszedł do kochanki, po dziesięciu latach trwania ich
nielegalnego związku. Wiele wtedy do mnie dotarło. Mama wiedziała o zdradach
taty, od dawna. To dlatego wyniosła się na kanapę w pokoju dziennym. Odsunęła
się od taty, a jednocześnie zaakceptowała jego romans, byle tylko nie zostawiał
nas, jej dzieci. Nie wiem, co myślę o takim poświęceniu. Nie wyobrażam sobie,
jak mama musiała się czuć przez te wszystkie lata. Ja osobiście nie miałbym nic
przeciwko, gdyby wyrzuciła tatę zaraz po tym, jak odkryła jego romans.
Zachowałaby chociaż swoją godność, a nie staczała się dzień w dzień na dno
rozpaczy. Już nie dbała o wygląd, nie nuciła ulubionych piosenek. Wydawała się
starsza niż w rzeczywistości. Moja ładna mama przestała być taka ładna. Często
zastanawiałem się, co myśli o jej poświęceniu Jackie. Ale nigdy o to nie
zapytałem. Nie wiem czemu, po prostu wstydziłem się rozmawiać z siostrą o
naszych relacjach z tatą. A kiedy odszedł do kochanki, zupełnie wykreśliłem go
z życia. Znienawidziłem też tę kobietę. Była konduktorką, wysoka, o ostrych
rysach twarzy, za to "dobra w łóżku". Pamiętam, jak tata podczas
jednej z kłótni zarzucił mamie "nic nie wiesz o seksie, nie to co
Eleanor". A więc chcąc nie chcąc poznałem jej imię. Od dawna seks wydawał
mi się czymś odrażającym. Kojarzył się z wykorzystanymi seksualnie dziećmi z
morderstw na wrzosowiskach, z Eleanor i z wyuzdanymi fotografiami w
czasopismach dla mężczyzn. Nie pociągał mnie. Jedynie czasami sam się
zaspokajałem.
Po
odejściu taty mama stała się dziwnie wyciszona. Już nie musiała udawać
szczęśliwej żony i matki. Kilka razy przyłapałem ją na tym, jak płakała w
samotności i wycofywałem się. Może tak naprawdę mama przez te lata zatrzymywała
go w domu nie dla nas, tylko dla siebie? Może byliśmy po prostu pretekstem? Ona
cały czas przeżywała odejście taty, my nie. Przecież dla mnie i tak nigdy
szczególnie nie zaistniał. A siostra mogła zająć jego pokój i zapraszać tam
swojego chłopaka. Poza tym, przygarniała do domu tyle kotów, ile tylko kręciło
się po okolicy.
Oto
prolog, w którym chciałam wspomnieć o dzieciństwie Stevena, zanim przejdę do
głównego opowiadania. Jeżeli kogoś interesuje historia morderstw z wrzosowisk
(Moor Murders), zapraszam TUTAJ. Wspomniałam o trzech ofiarach, w
rzeczywistości było ich pięć, lecz dwie połączono z nazwiskami morderców z
wrzosowisk dopiero w późnych latach '80tych. Steven Patrick Morrissey,
zainspirowany tymi okropnymi wydarzeniami, które wpłynęły na jego dzieciństwo,
napisał tekst piosenki dla swojego zespołu pt. "Suffer Little
Children". Postanowiłam każdy rozdział nazywać tytułem jednej z jego
piosenek i dawać do nich linki, stąd też nazwa tego. Zapraszam do wysłuchania i
zapoznania się z tekstem, który mnie osobiście boleśnie chwyta za serce.
Byłabym też zadowolona, gdyby ci, co tu
trafili wyrażali swoje opinie w komentarzach. Chętnie przyjmę wszystkie, byle
były szczere.
Pozdrawiam serdecznie, Ann Flo.