THE LAST OF THE
FAMOUS INTERNATIONAL PLAYBOYS
Siedziałem przy stole w kuchni, obok w otwartym oknie powiewała firanka. To był
kolejny z tych wietrznych, kwietniowych dni. Sobota. Przeglądałem książki,
które przyniosła mi z biblioteki mama i jednocześnie obserwowałem ją, zmywającą
naczynia. Trzymała w ręce szklany półmisek i próbowała odłożyć go na miejsce,
czyli do szafy nad zlewem. Nic z tego, była za niska. Rozproszył mnie jeden z
czterech obecnie zamieszkujących u nas kotów. Wskoczył mi na kolana z głośnym
miauknięciem i wbił się pazurkami w moje spodnie. Pogłaskałem obojętnie
rudo-białą sierść i popatrzyłem z powrotem na mamę. Nadal męczyła się z
półmiskiem. Stawała na palcach, lecz to nic nie dawało. Zrezygnowana, chciała
przysunąć sobie krzesło. Taka po prostu była. Nigdy nie poprosiła nikogo o
pomoc, przekonana, że wszystko może zrobić sama. Przegoniłem kota, podniosłem
się, zabrałem mamie ten półmisek i odłożyłem na miejsce.
− Dziękuję − powiedziała uradowana, jakbym
wyświadczył jej nie wiadomo jaką przysługę i uznała chyba, że skoro już nie
siedzę z nosem w książkach to rozpocznie zaplanowaną rozmowę - co robisz
wieczorem?
− Nic.
− Jackie idzie
dziś na imprezę gdzieś w Swinton.
− Tak, wiem,
wspominała.
− Nie chcę, żeby
wracała sama. A Erick nie może z nią iść, jest na nocce.
Chłopak mojej
siostry, pracował w fabryce, często po godzinach, by dostać jakąś dodatkową
premię i, często kosztem swojego życia osobistego.
− To kiepsko.
− Możecie
poszlibyście razem? I wracalibyście razem? − zaproponowała mama. − Byłabym
spokojniejsza.
Do kuchni przyszedł
drugi kot, cały czarny, wskoczył na stół i jak gdyby nigdy nic zaczął sobie
wylizywać odbyt.
− Ale ja nie
jestem zaproszony − odpowiedziałem.
− Jackie
miała przyjść z Erickiem. A skoro Erick nie może, przyjdzie z tobą. Co za
różnica? Poza tym ta koleżanka ma podobno duży dom.
Mama miała zapewne
dwa cele, jeden, o którym mi powiedziała, był taki, by moja siostra nie musiała
sama wracać w nocy, drugi, ukryty, bym wyszedł gdzieś wreszcie i ponawiązywał
kontakty.
− Co to za
koleżanka? − zapytałem.
W tym momencie
rozległ się głos, mojej kąpiącej się siostry:
− Christina.
Wiesz, jaka ona jest towarzyska. Wszystkich przyjmuje do siebie z otwartymi
ramionami. Nie miałaby nic przeciwko, że cię przyprowadziłam. A jak ci się nie
spodoba, po prostu wrócimy do domu.
− No dobra −
uległem.
Mama zauważyła, co
czarny kot wyprawia na stole, wygoniła go stamtąd i rzuciła jeszcze do mnie:
− Zobaczysz, nie
będziesz żałował − A może będę?!, już jej tego nie powiedziałem.
Nie podzieliłem
się też swoimi obawami, że nikogo tam nie znam, bo wiedziałem, jak
skomentowałaby to mama: przecież znasz Jackie.
Po godzinie ja i moja siostra byliśmy już gotowi. Włożyłem na siebie zwykłe
jeansy, wciągając w nie, lekko znoszoną, koszulę. Zabrałem jeszcze czarną
kurtkę ze skóry. Jackie wystroiła się w jasną sukienkę w czerwone groszki,
czerwone buty na platformach i płaszczyk też tego koloru. Mama życzyła nam
dobrej zabawy, a potem, jak już byliśmy na dworze, wychyliła się przez kuchenne
okno i machając z ożywieniem, zawołała:
− Jacqueline,
Steven, kocham was!
− Jest szalona −
stwierdziłem, zażenowany, a mimo to trochę zazdrosny o tę jej spontaniczność,
której mi brakowało.
− Jest urocza −
upierała się moja siostra, machała i wołała: − My też cię kochamy, mamo!
Chcąc, by ta
żenada wreszcie się skończyła, pociągnąłem Jackie w kierunku przystanku. Po
chwili weszliśmy do autobusu, nie był zbyt zatłoczony i mogliśmy usiąść obok
siebie. Siąpiący deszcz zostawiał smugi na szybie, którym przyglądała się moja
siostra, trzymając na kolanach ciasto, upieczone przez nią poprzedniego dnia
specjalnie na imprezę.
− Rodzice
Christiny sporo wyjeżdżają − powiedziałem.
− To bogaci i
wpływowi ludzie, wiecznie poza domem − tłumaczyła moja siostra. − A Christina
zaprasza wtedy przyjaciół.
− W sumie, to kto
tam będzie? − zainteresowałem się.
− Nie wiem,
zaprosiła chyba połowę klasy. Pewnie będzie Alison, Becky, może Natasha,
William, Tom, David, a jak David to i jego Vanessa, sąsiadki Christiny: Lucy i
Lila ze swoimi chłopakami.
Kiedy tak wymieniała,
dotarło do mnie, że wbrew temu, co przedtem pomyślałem, znam wszystkich poza
Lucy, Lilą i ich chłopakami. W zasadzie, nic w tym dziwnego. Ja i Jackie
chodziliśmy do jednego liceum, oboje byliśmy w klasach o profilu
humanistycznym, tylko siostra rok wyżej. Często zapraszała do domu Christinę i
Alison, a o innych wiele mi opowiadała. Poza tym widywałem ich w szkole i
wiedziałem, że bez problemu rozpoznam, kto jest kto. To zabawne uczucie, znać
tak dobrze ludzi, z którymi nigdy się nie rozmawiało. Byłem pewien, że i oni
mnie kojarzyli. Może idąc tam, wpychając się do ich paczki przyjaciół, tylko
się skompromituję? „Nie będziesz żałował”? Już żałowałem!
− Wysiadamy −
zakomunikowała Jackie.
Zamiast przesiadać
się w inny autobus, pomimo nadal siąpiącego deszczu, postanowiliśmy pójść
pieszo dwa przystanki. Nie zabraliśmy parasola, bo i tak za bardzo wiał wiatr.
− Wiesz co? Już mi
się to wszystko nie podoba − stwierdziłem.
Jackie szturchając
mnie w bok, odpowiedziała:
− Nie marudź.
Byłem rozdarty.
Wiele razy pragnąłem wyjść do ludzi i, tak jak życzyła mama, dobrze się bawić.
Wiedziałem wreszcie, co przez cały czas mnie blokowało. Nieśmiałość.
Nieśmiałość nie wydawała się pozornie niczym złym, złe było to, że nie
pozwalała się przełamać i zmuszała mnie do zrezygnowania w życiu z tylu rzeczy.
Myślałem o tym, aż
zatrzymaliśmy się przy furtce do domu Christiny i zadzwoniliśmy dzwonkiem. Po
chwili zjawiła się w ogrodzie pełnym ozdobnych, równo poprzycinanych drzewek,
wystrojona i wymalowana. Uściskała moją siostrę, podziękowała za ciasto i
utkwiła we mnie... zdziwione? zaciekawione? wkurzone? spojrzenie.
− Cześć −
powiedziałem, tak po prostu.
− Erick nie może
przyjść, więc przyprowadziłam brata − wytłumaczyła Jackie, jakby było to coś
zupełnie oczywistego.
− Super! −
zawołała Christina, a ja nie wiedziałem, czy istotnie się cieszy, czy to tylko
udawanie. − Wchodźcie szybko, bo straszna pogoda dzisiaj! Nie po to spałam w
wałkach, by przez ten pieprzony deszcz mi się loki rozprostowały!
Narzekała,
wpuszczając nas do zadbanego, parterowego domu. W środku rozbrzmiewała muzyka,
i to nie byle jaka. Rozpoznałem piosenkę Sex Pistols „Anarchy in the U.K”.
Ledwie zrzuciłem buty, wbiegłem do salonu, żeby zobaczyć, kto jest DJ'em.
Okazało się, że to William. Rozsiadł się na podłodze przy magnetofonie,
otoczony kasetami. Wielkimi łykami popijał piwo i zabawiał rozmową dwie
towarzyszące mu dziewczyny, Alison i Natashę. O tej pierwszej wiedziałem sporo.
Trzymała się blisko z Christiną i z moją siostrą. O Natashy słyszałem tylko tyle,
że pochodziła z rodziny rosyjskich imigrantów i nie miała w szkole pozytywnej
opinii, a konkretnie: uchodziła za puszczalską. Na kanapie plotkowały kolejne
trzy dziewczyny. Becky i Marissa, a ta ostatnia? Nigdy jej jeszcze nie
widziałem. Chyba nie była z klasy mojej siostry. Przy stoliku kucał długowłosy
chłopak i robił drinki dla dwóch swoich kolegów, jednego w jaskrawych,
kolorowych ciuchach hipisa. Anorektycznie chuda blondynka tańczyła sama z piwem
w ręce. Przez chwilę zapatrzyłem się na nią. A z pokoju obok dochodził
dziewczęcy chichot. Tyle zdołałem zakodować, wbiegając do salonu. Zaraz
znalazły się przy mnie Christina i Jackie. Zapanowało poruszenie spowodowane
naszym przyjściem. Becky nas zauważyła i wstała się przywitać. Miała pieprzyk
na prawym policzku. Starała się zazwyczaj przykryć go warstwą pudru, a i tak
prześwitywał. Był uroczy. Potem dołączyła do nas Alison, chłopak robiący
drinki, Jason, starszy kuzyn Christiny, a z pokoju obok wyszli David i Vanessa
(ona musiała tak chichotać). Wszyscy reagowali na moją obecność bez większych
emocji. Chociaż wiedzieli, kim jestem, żartowali: Jackie, to twój nowy chłopak?
A ona odpowiadała: tak, prawda, że przystojny? Ta anorektyczka (jak się później
dowiedziałem sąsiadka o imieniu Lucy) zawołała, że oczywiście. Krępowało mnie
to. Przypadkowo znalazłem się w centrum zainteresowania teoretycznie obcych
osób. Odpowiadałem jedynie monosylabami na zadawane mi pytania. A ludzi jakby
przybywało. Schodzili się do salonu z sąsiednich pokoi, pili piwo, drinki, podjadali
słodycze, których tu nie brakowało.
Niespodziewanie znowu rozległ się dzwonek.
Przyszedł Tom i przyprowadził swojego kolegę, też Stevena. Ten zapytał, czy mam
jakąś ksywkę. Wtedy zaproponowałem, by mówili mi Moz, od nazwiska - Morrissey.
Moja siostra wiedziała, że tak podpisuję swoje wiersze, nie wygadała się.
Usiadła na jednej z wolnych kanap, a ja obok. Tom z tamtym Stevenem, obaj
popijający piwo, Christina, Alison i Becky usadowili się przy nas na podłodze.
Rozmawialiśmy o warunkach panujących w szpitalach, bo czyjaś babcia (nie wiem
czyja) była ostatnio operowana. Zrobiło mi się za ciepło i ściągnąłem kurtkę.
Muzyka grała tak głośno, że ledwie się wzajemnie słyszeliśmy. Alison poprosiła
DJ'a Williama, żeby trochę ściszył.
− Pfff, sama sobie
ścisz! − zawołał żartobliwym tonem i pokazał jej język, mimo to zmniejszył
głośność.
Każdy robił, co chciał. Ktoś udawał Iggy'ego Popa w piosence „Passenger”, Ktoś
rozlał drinka. Ktoś co i rusz wychodził na papierosa. Jakaś para całowała się i
obściskiwała na sąsiedniej kanapie. Alison sięgnęła butelkę po piwie Toma i
zaproponowała, byśmy zagrali w "prawda, czy wyzwanie". Kiedy
zaczynaliśmy, dosiadł się do nas David, bez Vanessy, za to z zapasem piwa.
Oddał jedno mojej siostrze, drugie zatrzymał dla siebie. Nie był zupełnie
trzeźwy, więc Christina i Alison dyskretnie popijały z jego butelki, żeby nie
lał w siebie tyle. Padały różne pytania, osobiste i po prostu śmieszne, a
zadania zwykle się powtarzały, albo ktoś musiał kogoś całować, albo coś komuś
przynieść, ewentualnie zrobić pokaz tańca erotycznego, co akurat przypadło
Alison. Muszę przyznać, że wywarła tym na mnie i, chyba na innych chłopakach
też, wielkie wrażenie. Wydawało mi się, że powietrze gęstnieje od zapachu jej
perfum. Potem, roześmiana, usiadła z powrotem. Chwyciła butelkę, zakręciła i
wylosowała mnie. Zapytała "prawda, czy wyzwanie", a ja bez
zastanowienia odpowiedziałem "prawda". Odpowiadając na pytania, można
było skłamać, z głupiego zadania ciężko się wykręcić. A i tak, denerwowałem się.
− Podoba ci się tu
jakaś z dziewczyn? − zapytała Alison swoim słodkim głosikiem.
Odpowiedziałem
szczerze:
− Tak − ONA...
Pozostali zawołali
"uuu!" i wypytywali, jaka.
− Odpowiem w kolejnej rundzie − obiecałem,
mając nadzieję, że zapomną... Niestety. Kilkanaście minut później Becky
zapytała mnie "prawda, czy wyzwanie", a ja odpowiedziałem
"wyzwanie".
− Pocałuj
dziewczynę, która ci się podoba - usłyszałem i... pocałowałem w policzek Jackie.
Wtedy rozległy się
pomruki niezadowolenia. Stwierdziłem, że bezpieczniej brać wyzwania. Po tym,
jak Tom musiał odpowiedzieć, czy rzygał kiedyś po alkoholu, moja siostra
udawała poród, chodząca na czworaka i szczekająca Alison wylosowała ponownie
mnie. Pozostałem przy wyzwaniach. Chciała, żebym zaśpiewał piosenkę.
Podpuszczałem wszystkich, że nie jestem w tym dobry. Bo w zasadzie... nie
wiedziałem, czy jestem.
− Nie chcecie tego
słyszeć – powtarzałem. − Jak to usłyszycie... wszyscy wyjdziecie.
Nie zważali na
moje protesty, tylko dodatkowo mnie dopingowali:
− Moz! Moz!
Zaśpiewałem
kawałek piosenki, lecącej akurat z magnetofonu. To było Aerosmith „Sweet
Emotion”. Przerwałem, a ktoś podał mi butelkę piwa i zawołał „masz mikrofon!”.
Zaśpiewałem jeszcze krótki kawałek. Zauważyłem, że słuchali mnie nie tylko ci,
co uczestniczyli w grze. Złapałem spojrzenie kilku innych osób z różnych części
salonu, a przede wszystkim Natashy. Stała obok siedzącego przy magnetofonie
Williama, z drinkiem w ręce i nie odrywała ode mnie wzroku. Wyglądała jak
zahipnotyzowana, moim głosem. Po raz pierwszy w życiu odkryłem, że mogę mieć na
kogokolwiek taki wpływ. Ludzie zazwyczaj mnie ignorowali, a jeżeli już
obdarzali spojrzeniem, to przelotnym i obojętnym. W tym momencie... byłem
szczęśliwy. Wtedy William przyciszył muzykę tak, by mój głos był lepiej
słyszalny. Przerwałem śpiew. Rozległy się oklaski, a ja po prostu otworzyłem
butelkę piwa i popiłem kilka łyków. Jackie przysunęła się do mnie i szepnęła:
− Nie powinieneś...
Racja, przy
antydepresantach nie powinienem spożywać alkoholu. Chwilowo nic mnie nie
obchodziło. Czułem potrzebę, żeby się napić i zamierzałem to zrobić. Czekałem
na przyjemne rozluźnienie. Kiedy wydawało mi się, że wreszcie nadchodzi, Alison
i ten drugi Steven odłączyli się od nas. Potem Christina poprosiła moją siostrę
o rozmowę. Oddaliły się obie, śledziłem je wzrokiem aż zniknęły w pokoju obok,
zamykając drzwi. To był koniec gry w butelkę. Wszyscy się porozchodzili,
zostawiając tylko mnie, Becky i Davida. Oni gadali o jakimś wspólnym znajomym,
a ja obserwowałem, co się dzieje dookoła. W pewnym momencie przypomnieli sobie,
że tu jestem i zapytali o kilka osób z mojej klasy. Zdziwiłem się, że tyle mogę
im o nich powiedzieć, chociaż się z nimi nie zadawałem. Kiedy dowiedzieli się
tego, co chcieli o innych, wrócili do poprzedniego pytania z gry:
− Moz, powiedz
wreszcie, która z dziewczyn ci się podoba − nalegał David.
− O nie, nic wam
nie powiem − stwierdziłem z dziwną powagą, taką że mogliby uznać mnie za gbura.
− Zachowamy to dla
siebie − obiecała Becky i zachichotała znacząco. − No chyba, że chodzi o mnie i
wstydzisz mi się przyznać...
Nie. Becky
zdecydowanie nie była w moim typie.
− To Alison −
powiedziałem.
Milczeli. Chyba
byli w szoku, że ze wszystkich klasycznych piękności tu obecnych spodobała mi
się chorobliwie blada blondynka o jasnych, wręcz przezroczystych oczach.
− Vanessa! Chodź
tu! − zawołała niespodziewanie Becky, a kiedy tamta dosiadła się do nas,
dodała: − Moz leci na naszą Alison.
− Wow! Serio?
A czy Alison nie kręci czasami z tym drugim Stevenem? − zapytała Vanessa.
− Moz, musisz
o nią zawalczyć - stwierdził David i zaczął dawać mi instrukcje podrywu.
− Powiedziałem
tylko, że mi się podoba, a to jeszcze nic nie znaczy − powtarzałem.
− Jak to nic
nie znaczy? To znaczy, że chcesz ją przelecieć! − podsumował David.
A skąd wiesz?,
chciałem mu odpowiedzieć i przede wszystkim, wracać do domu. A moja siostra
nadal siedziała w pokoju z Christiną. Postanowiłem po nią pójść, a przedtem
skorzystać jeszcze z kibla. O drzwi oparł się William i stwierdziłem, że może
stał w kolejce, lecz, jak tylko podszedłem, poinformował mnie:
− Zakaz
wstępu. Alison się tam pieprzy.
− Alison? −
powtórzyłem idiotycznie. − Z kim?
− Z tamtym
Stevenem. Chcesz posłuchać jak jęczy?
Przytknął ucho do
drzwi i wybuchł gromkim śmiechem.
− Nie... chcę
się tylko wysikać − odpowiedziałem.
Ledwie wróciłem do
salonu, Becky, Vanessa i David zawołali mnie, pytając co z Alison.
− Alison
pieprzy się ze Stevenem - powiedziałem bez zastanowienia i zaraz zrobiło mi się
głupio.
Posypały się
kolejne pytania, a ja nie zamierzałem o tym rozmawiać. Po prostu włożyłem
kurtkę, buty i wyszedłem do ogrodu, gwałtownym ruchem zatrzaskując drzwi. Nie
zauważyłem jej...
− Fajna
kurtka − powiedziała.
Miała szorstki,
lekko ochrypnięty głos.
Natasha. Paliła
papierosa, opierając plecy i prawą stopę o mur. Zaciągała się głęboko i
wypuszczała obłoki dymu.
− Chcesz ją?
− zaproponowałem.
Wydawała się
zaskoczona.
− Dasz mi
swoją kurtkę?
Źle mnie
zrozumiała. Proponowałem, że jej ją pożyczę, bo wydawało mi się, że marzła.
Była w czarnych spodniach i szerokiej, męskiej koszuli w niebiesko-granatowych
kolorach. Patrzyła na mnie swoimi wielkimi zielonymi, wystraszonymi oczami.
Znajdowały się na równi z moimi. Gdyby założyła obcasy, byłaby wyższa ode mnie.
I myślała, że chcę jej oddać swoją kurtkę. W zasadzie... należała kiedyś do
mojego ojca i niezmiennie kojarzyła mi się z jego odejściem. Więc zrzucając ją
z siebie, powiedziałem:
− Tak.
− Suuuper.
Pomożesz mi? − spytała.
Nie czekała na
odpowiedź. Podała mi do potrzymania swojego papierosa i zaproponowała, żebym
się zaciągnął.
− Nie, dzięki −
odmówiłem, przyglądając się, jak zakładała moją kurtkę i zapinała, tak
żeby szyja pozostała odkryta. A potem kontynuowała rozmowę:
− Powietrze
robi się gęste − przyznała, odbierając ode mnie papierosa i znowu zaciągając
się głęboko - śni ci się czasami, że się dusisz?
Przystanąłem obok,
też opierając plecy o mur.
− Nie...
− A co ci się
śni?
− Nic.
− Nic? Nigdy?
− Nie mam
snów, jak już to koszmary.
− O czym?
− O... −
przerwałem − tym, że jestem ofiarą morderców z wrzosowisk.
− Często?
− Nie,
czasami. Mimo wszystko to dość... denerwujące.
Nie wiedziałem
czemu jej o tym opowiadam. Byliśmy sobie obcy. Po prostu przypadkowo
znajdowaliśmy się na jednej imprezie i rozmawialiśmy w ciemnym ogrodzie, który
oświetlała jedynie migająca uliczna latarnia. Widzieliśmy w jej blasku lekko
zacinający deszcz. Nie mokliśmy, przykrywał nas dach.
− Byłeś tam? − zapytała Natasha.
− Gdzie? −
zupełnie się pogubiłem, skupiony na tym, jak gasiła papierosa.
− Nooo −
tendencyjnie przeciągała samogłoski. − Na wrzosowiskach.
− Nie. Po co?
− Powinieneś
tam iść i odtworzyć to, co ci się śni. Oswoisz się z tym. Przestaniesz się bać.
Musisz zmierzyć się ze swoim lękiem, żeby go pokonać. Tak czytałam.
− O...
− Powinieneś
tam iść – powtarzała. − A jak chcesz, ja mogę pójść z tobą, pomogę ci w
odtworzeniu tego wszystkiego. Ok?
− Ok... − odpowiedziałem.
Ustaliliśmy
szczegóły spotkania, a potem weszliśmy z powrotem do domu. Ja, lekko drżąc z
zimna i emocji, a Natasha w mojej kurtce.
***
Następnego dnia po południu wyszedłem z domu, nie informując nikogo o moich
planach. Przybyłem w umówione miejsce spotkania i zauważyłem, że Natasha już na
mnie czekała. Bez trudu ją rozpoznałem, po wzroście i charakterystycznym
stroju. Miała na sobie czarny, przewiązywany w talii płaszcz, spod którego
wystawały rajstopy w tym samym kolorze i buty na kilkucentymetrowych, szerokich
obcasach. Byliśmy przez to równego wzrostu. W dodatku zebrała włosy w wysoką
kitkę z kokardą, co ją jeszcze podwyższało. Niosła sporych rozmiarów torbę, a
mnie zastanawiała jej zawartość.
− Pomyślałam,
że ubiorę się odpowiednio − powiedziała.
Nie zapytałem, co
miała na myśli. Może to, że wrzosowiska były czymś w rodzaju cmentarza i stąd
jej żałoba? Ta wyprawa wydawała mi się dziś zupełnie bezsensownym i dziwnym
pomysłem. Nie powinienem tam iść i podzieliłem się swoimi obawami z Natashą.
− Lepiej
wracajmy – zaproponowałem. − Zapomnijmy o tym wszystkim.
− Moooz! −
zawołała z wyrzutem i... przerażeniem? − Jeżeli zrezygnujesz, nigdy nie
pokonasz swojego lęku! Już tchórzysz?
Zdenerwowała mnie.
Przez moment zapragnąłem odpowiedzieć coś, co boleśnie by ją zraniło i
upokorzyło. Tylko nic nie wymyśliłem. Nie znaliśmy się jeszcze tak dobrze, by
wykorzystać tę wiedzę przeciwko sobie. A więc skapitulowałem:
− Ok. Ale
nikt nie może się o tym dowiedzieć.
− Obiecuję,
że zachowam to dla siebie − powiedziała z powagą.
Udawaliśmy, że
jesteśmy parą turystów, wsiedliśmy do taksówki i poprosiliśmy, by dowiozła nas
do wrzosowisk. Szofer opowiadał po drodze o atrakcjach Manchesteru, a my
zachowywaliśmy się, jakbyśmy słyszeli o nich po raz pierwszy w życiu.
Zaskoczyła mnie łatwość, z jaką Natasha kłamała. Opowiadała o Londynie, niby
naszym rodzinnym mieście, zadawała pytania niczym prawdziwa turystka, a w
pewnej chwili chwyciła moją rękę i nie puściła jej, póki nie wysiedliśmy, nie
zapłaciliśmy i nie zostawiliśmy napiwku, jak na przyjezdnych ze stolicy
przystało.
− Dobra z
ciebie kłamczyni − stwierdziłem.
− To proste.
Wystarczy tylko uwierzyć w kłamstwa. Nie uważasz tak? − zapytała.
Nie
odpowiedziałem. Nasza wczorajsza rozmowa wydawała mi się taka naturalna, dziś
oboje byliśmy dziwnie spięci i skrępowani. Powoli dochodziliśmy do wrzosowisk,
a Natasha pokazywała mi rekwizyty, które zabrała: sznur, scyzoryk, ogrodowa
łopatka.
− Po co ci
to? − dziwiłem się.
− Jak: Po co?
Musimy odtworzyć wszystkie szczegóły. Opowiedz mi, po kolei, co się dzieje w
twoich snach.
− Ja nie wiem, czy
to ma sens − stwierdziłem.
Widok wrzosowisk
wywoływał we mnie przykre uczucia. Lesley, John, Edward, te dzieci tu
skrzywdzono, zabito i zakopano. A ja przychodziłem w to miejsce odgrywać jakąś
idiotyczną scenkę. Przez chmury przedzierało się słońce. Wiosną wrzosowiska
wyglądały jak rozległe, opuszczone stepy.
− Oczywiście,
że ma! − krzyczała wzburzona Natasha.
Zdziwiła mnie ta
jej determinacja.
− Te
rekwizyty są niepotrzebne − powiedziałem.
− Mylisz się.
Czytałam o tym!
− Nie
rozumiesz. Tych rekwizytów nie ma w moich snach.
− To co się
tam dzieje?
− Nic
konkretnego. Jestem na wrzosowiskach. Biegnę. Staram się uciec i oni mnie gonią.
− Oboje?
− Nie,
Hindley stoi z boku. Przygląda się. Brady mnie dogania... − Poczułem
nieprzyjemne dreszcze.
Natasha nie
odpuszczała. Osaczała mnie. Wydawało mi się, że jej głos dochodzi ze wszystkich
stron jednocześnie. Miała sznur i scyzoryk...
− I co ci
robi?
− Nic.
− Gwałci cię?
− Nie...
Cały się spociłem.
Pomiędzy nami pojawiło się niespodziewane napięcie.
− Więc co ci
robi? − dopytywała.
− Nic -
powtórzyłem. − Zwykle się budzę, jak już mnie dogania.
− W porządku.
Odtwórzmy to. Biegnij, byle nie za szybko, a ja cię dogonię.
− W tych
snach też nie biegnę za szybko, chcę, tylko po prostu nie mogę − Nie ruszyłem
się o krok.
− To
idealnie. Biegnij − popędzała mnie.
I tak zrobiłem.
Biegłem przez wrzosowiska, zupełnie jak w moich snach, na niebie nadal były
chmury, a przez nie przedzierały się pojedyncze promienie słoneczne, w
powietrzu krążyły ptaki, wydając przy tym niepokojący jazgot. W pewnym momencie
poczułem oplatające mnie ramiona Natashy. Znieruchomiałem, a ona przywarła do
moich pleców i wyszeptała mi prosto do ucha:
− Boisz się?
− Nie.
„Wystarczy tylko
uwierzyć w kłamstwa”...
− To czemu
tak wali ci serce?
Przesuwała ręce po
moim torsie, zachłannie i zaborczo. Tego nie było w moich snach. Więc czemu to
robiła? Czy pozwoliłem, żeby mnie dotykała?! Chwyciłem jej nadgarstki,
odwróciłem się i, odpychając ją od siebie, powiedziałem:
− Wystarczy.
Poprzednie napięcie
zniknęło.
− Lepiej ci?
Pomogło? − pytała.
− Jeszcze
tego nie wiem.
− Moooz, tam,
zobacz, tam były groby.
Poszedłem za nią w
kierunku wetkniętych w ziemię trzech krzyży i ułożonych przy nich kwiatach. Nie
wiedziałem, co zamierzała Natasha. Może pomodlić się za dusze tych dzieci?
Poprosiła mnie, żebym potrzymał jej torbę. Poszukała papierosów i zapalniczki.
Była zdenerwowana. Nie zdołała ukryć tego jak trzęsły jej się ręce. Wypaliła
papierosa. A potem... położyła się przy krzyżu z imieniem dziesięcioletniej
Lesley.
− Co ty
wyprawiasz?! - wykrzyknąłem.
Zachowanie Natashy
szokowało mnie, bulwersowało i gorszyło.
− Często śni
mi się, że się duszę. A potem budzę się i mam wrażenie, jakbym już leżała w
grobie − opowiadała. − Ja... wiem, że
nie zostało mi wiele życia.
− Jesteś
chora?
− Tak. Ale to
nie choroba ciała, to choroba duszy i nikt nie może jej uleczyć.
Natasha zaczynała
mnie przerażać, zachowywała się jakby była opętana. Rozkopywała palcami ziemię,
przesiewając ją przez nie.
− Jeżeli
chcesz, porozmawiamy, tylko nie tu - proponowałem.
Chodziło mi
jedynie o to, żeby wreszcie wstała i przestała zajmować miejsce należące na
wieczność do dziesięcioletniej dziewczynki, która przeleżała tu tyle miesięcy,
aż została odnaleziona.
− Ja wiem, po
prostu to czuję, już jestem w połowie martwa. Moooz, boję się śmierci! −
szlochała.
Po jej policzkach
spływały strumienie łez. Mimo wszystko nie wywoływała we mnie współczucia.
Jeżeli liczyła na pocieszenie, pomyliła się. Ja nie zamierzałem uczestniczyć w
tym żałosnym popisie, czy chociaż okazać zainteresowania.
− Wracam do
domu, a ty rób, co chcesz - powiedziałem, zostawiając ją tam.
Byłem jeszcze na
wrzosowiskach, kiedy znowu znalazła się przy mnie. Oczy miała czerwone i
opuchnięte.
− Przepraszam
− powtarzała. − Nie wiem, co we mnie wstąpiło, wstyd mi za siebie. Zwykle taka
nie jestem... Naprawdę! Jak mi nie wierzysz, zapytaj siostrę.
− Nic się nie
stało - odpowiedziałem, chociaż tak nie uważałem.
W drodze powrotnej nie zamawialiśmy taksówki. Poszliśmy pieszo kilka kilometrów
na najbliższy autobus. Potem przesiadaliśmy się, każdy w inny, na tym samym
przystanku. Przez cały czas milczeliśmy, chociaż Natasha wyglądała, jakby
chciała coś powiedzieć. Była niespokojna i wreszcie nie wytrzymała:
− Pewnie
myślisz sobie, że jestem nienormalna − powiedziała.
Zabrakło mi
odwagi, żeby potwierdzić, lepiej było znowu skłamać.
− Nie.
− Czyli to
nie tak, że się więcej nie zobaczymy? − wypytywała. − Bałam się, że po tym
wszystkim nie zechcesz zadawać się z kimś takim, jak ja...
− Nie, nie,
to nie tak.
− No dobrze.
Ulżyło mi. Nie jestem nienormalna. Nie chcę, byś tak o mnie myślał...
− Nie przejmuj się. Wszystko w porządku −
powiedziałem, mimo że kiedy wsiadła do autobusu i pomachała mi z uśmiechem
przez okno, tylko utwierdziłem się w postanowieniu, by nigdy więcej nie
pozwolić jej zbliżyć się do siebie.
Oto pierwszy rozdział, zapraszam do komentowania
i dziękuję za wszelkie opinie przy prologu.
Wstawiam też link do piosenki,
której tytuł wykorzystałam do tytułu rozdziału.
Przy okazji mam też prośbę: czy
ktoś może mi powiedzieć, jak zrobić, by wypowiedzi dialogowe zaczynały się od
akapitów? Mam taki problem, że kiedy wstawiam akapity w wordzie i wyjustowuję
tekst w bloggerze, te wypowiedzi dialogowe nie zaczynają się od równej linii, w
niektórych jest większy, a w niektórych mniejszy odstęp. Byłabym wdzięczna za
pomoc. Pozdrawiam, Ann Flo.