sobota, 14 października 2017

ROZDZIAŁ III

BIGMOUTH STRIKES AGAIN

            Tak to już jest, że czasami przypominamy sobie niespodziewanie o zapomnianych od dawna sprawach. Tak też było w przypadku moich dziwnych stosunków z Natashą, która, kiedy tylko widywała mnie na szkolnym korytarzu, wołała donośne: „heeej!” w charakterystyczny sobie sposób przeciągając samogłoski albo: „heeej Moz!”, a przez niskie i pozbawione emocji brzmienie jej głosu nigdy nie wiedziałem, czy to zwykłe pozdrowienie, czy szyderstwo. Po równie obojętnym odpowiedzeniu jej „hej” odchodziłem, a ona odprowadzała mnie wzrokiem. Przywykłem do tego, jakby było czymś oczywistym w codziennym trybie dnia. Jeżeli coś powszednieje, przestaje zaprzątać myśli, tak i w moich Natasha po prostu nie istniała. Aż do czasu. Pewnego wieczoru wychodziłem z Annie do kina. Ja kupiłem bilety. Niekoniecznie w celu towarzyskim, po prostu zainteresowała mnie zapowiadana premiera Lyncha „Eraserhead” i liczyłem na dyskusję po seansie. Kiedy, stając koło szafy zapinałem koszulę, do pokoju przyszła siostra i, przyglądając mi się z powagą, poinformowała:
− Natasha znowu o ciebie pytała.
− A o co konkretnie?
Jackie zachichotała, kiedy zobaczyła, że źle pozapinałem guziki, a potem zainteresowała się:
− Gdzie idziesz?
Powoli odwróciłem się w jej kierunku.
− Nie powiem ci.
− Jak mi nie powiesz, to też ci nie powiem, o co pytała Natasha.
Jackie i jej sposoby... a najgorszy z nich: szantaż.
− No dobra, do kina − powiedziałem, nie spodziewając się, że to wywoła jeszcze dociekliwsze pytania mojej siostry.
− Z Annie?
− Czy ty też nie miałaś mi czegoś powiedzieć?
− Tak?
− O co pytała Natasha.
− O nic.
− Jacqueline − powiedziałem ostrzegawczo, a ona była rozbawiona.
− O nic, naprawdę, pytała tylko, co u ciebie.
W jednej chwili wyciągnąłem z szafy pierwszy lepszy ciuch i rzuciłem w siostrę. Nie powstrzymało jej to. Nadal śmiała się z tego, jak perfidnie dowiedziała się, czego chciała, nie dając mi w zamian żadnych informacji. Wiedziałem, że jedyne, co na nią działa w takich chwilach to łaskotki i za ich pomocą starałem się cokolwiek osiągnąć. Niestety Jackie tylko darła się niemiłosiernie aż do pokoju przyszła mama i zapytała podejrzliwie:
− Co wy wyprawiacie?
− Nic, wygłupiamy się − powiedziała siostra.
− A ty gdzie idziesz? − zainteresowała się mama, przyglądając mi się pytająco.
Zamiast mnie, moja siostra zawołała:
− Steven idzie do kina z Annie!
− Nieprawda! − skłamałem, a mama zaproponowała:
− Przyprowadź ją kiedyś do nas.
− Nie wiem, o kogo ci chodzi − zgrywając się, poszedłem założyć kurtkę i buty.
− O Annie − upierała się mama.
− O Annie Reed! − dodała Jackie.
− Czy to nie córka tego pastora? − zapytała mama.
− Wariatkowo − skomentowałem z politowaniem i wyszedłem.
Po drodze siedziałem w metrze i, słuchając muzyki z walkmana, obserwowałem innych ludzi. Lubiłem sobie wyobrażać, kim są albo dopisywać do wszystkich odpowiednie w mojej opinii imię. Przez to o mało co nie przegapiłem stacji. W ostatnim momencie wyskoczyłem z pociągu. Annie czekała przy kinie, roześmiana, elegancka. Intensywnie pachniała perfumem, duszącym i cierpkim, przywodzący na myśl dojrzałą kobietę, pewnie należącym do pani Reed.
− Cześć – powiedziała. − Dzisiaj wreszcie nie pada.
− A jakby padało, to byś nie przyjechała?
− Nie... nie, przyjechałabym, tylko... mama uparłaby się, że mam założyć taką okropną, ortalionową pelerynę, żebym się nie przeziębiła. I wyglądałabym fatalnie. A chyba wyglądam nieźle, co?
− Tak, wyglądasz dobrze − powiedziałem, bo tego oczekiwała i byłem pewien, że przez resztę wieczoru radowała się tym wymuszonym komplementem.
Nie, nie skłamałem. Annie wyglądała dobrze, tylko co to ma za znaczenie? Dużo dziewczyn wygląda dobrze.
W kinie siedzieliśmy w jednym z ostatnich rzędów, a podczas seansu nie odzywaliśmy się. Annie co jakiś czas na mnie patrzyła. Ale ja byłem zainteresowany filmem i nie reagowałem na nią. Lekko mnie zirytowało, że po seansie nie umiała powiedzieć, czy to, co widziała podobało jej się, czy nie. Jedynie przyznała:
− Ten film był bardzo dziwny, nielogiczny.
− Surrealizm nie musi być logiczny − odpowiedziałem jej. − Możesz to interpretować, jak chcesz.
− Hmmm. Nie wiem. Nie jestem w tym dobra. A ty jak byś to zinterpretował?
Szliśmy i sami nie wiedzieliśmy dokąd. Już zdążył zapaść zmrok. Uliczne latarnie rzucały cienie na mijających nas przechodniów. Wszyscy sprawiali wrażenie zmęczonych swoim monotonnym życiem. Przechodziliśmy obok barów i kawiarni. Może Annie liczyła na zaproszenie do jednej z nich. Nic z tego, opowiedziałem jej o swojej interpretacji, nieświadomie odprowadzając ją na autobus.
− Według mnie to w tym filmie pokazane jest, jak rodzice reagują na niepełnosprawność ich dzieci. Niektórzy uciekają, tu akurat matka. Niektórzy starają się wszelkimi sposobami uczynić je „normalnymi”, co oznaczało przecięcie przez ojca bandaży na ciele niemowlaka, bo czyniły go „innym”.
− Ach, tak − przyznała z lekkim zażenowaniem Annie, po czym dodała: − Nie uważasz mnie za zbyt mądrą, prawda?
− Nie o to chodzi, ty po prostu myślisz schematami.
Na przystanku ustawiało się coraz więcej ludzi, a ja zdecydowałem zaczekać z Annie aż przyjedzie jej autobus. Do tego czasu rozmawialiśmy, jak zwyczajni nastolatkowie o szkole i o zadaniach domowych na jutro. Potem Annie stanęła na palcach i na pożegnanie pocałowała mnie w policzek. A ja, zastanawiając się, czy to w ogóle było przyjemne, spostrzegłem na jej twarzy rumieniec.
− Przepraszam... zaskoczyłam cię chyba... − wyjąkała zakłopotana, a zanim jeszcze wsiadła do autobusu, powiedziałem:
− Nie, to też było schematyczne, Annie.

***

            Ledwie w szkole ucichła sprawa moich rzekomych niespełnionych uczuć do Alison, pojawiło się coś nowego, a konkretnie: plotkowano o mojej i Natashy wizycie na wrzosowiskach. Jeżeli zapomniano już o serii morderstw sprzed dziesięciu lat, to w tym nieszczęsnym momencie znowu sobie o nich przypomniano, porównywano nas z ich sprawcami i wołano ich nazwiskami. Trudno mi powiedzieć, co za uczucie to we mnie wywoływało. Wstręt? Wstyd? Przerażenie? „Podobno gonili się po wrzosowiskach, jak para psycholi i mieli nóż”, rozmawiali inni uczniowie na szkolnych korytarzach. Jak kiedyś byłem po prostu ignorowanym wyrzutkiem, tak odtąd unikano mnie, jakbym istotnie stał się niebezpieczny. W pierwszej chwili przeszło mi przez myśl, że może ja i Natasha zostaliśmy wtedy przez kogoś przyłapani. Tylko, czy wówczas nie plotkowano by zaraz po tym, a nie po upływie kilku tygodni? To wydawało się nie logiczne. I wreszcie dotarło do mnie, że ktoś wszystko sobie zaplanował, milczał, by przysłowiowo „uderzyć” w odpowiednim momencie. Nie wiedziałem jeszcze, czemu, wiedziałem natomiast, kto... Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że to może być tylko Natasha. Bez wahania pobiegłem na przerwie w miejsce przy szkole, gdzie zazwyczaj szła zapalić papierosa ze znajomymi, lecz dzisiaj z jej klasy stał tam tylko William. Wypuszczając z ust szerokie obłoki dymu, rozkopywał ziemię czubkiem buta w rytm muzyki, jaka rozbrzmiewała chyba tylko w jego umyśle. Ta postawa miała w sobie coś wyjątkowo beztroskiego.
− Cześć, szukam Natashy − powiedziałem mu.
− Nie ma jej, poszła do domu.
− Aha.
No pewnie! Jakoś mnie to nie zdziwiło. Natasha narobiła zamieszania i zwiała. Tylko czemu celowo uprzykrzała mi życie?
− Ale powiedziała, że jeżeli chcesz z nią pogadać, masz przyjść wieczorem do Universe. Wiesz, co to za knajpa? − dodał pospiesznie William.
 − Nie.
Wtedy wyrzucił papierosa, po kumpelsku oparł dłonie o moje ramiona i wytłumaczył, jak dotrzeć do wymienionego lokalu. Nie wiem, na co liczyłem, pytając go, czemu Natasha to zrobiła.
− Może miała powód. A może nie. Może chciała coś zrobić bez powodu?
William niczego mi nie wyjaśnił tą pseudofilozoficzną gadką.
Nie odzywając się więcej, odszedłem. A potem jeszcze czekała mnie kłótnia z Annie. Z przerażeniem w oczach pytała, czemu poszedłem na wrzosowiska z Natashą, a przede wszystkim, czemu powiedziałem przedtem, że to tylko koleżanka mojej siostry. Nie zamierzałem odpowiadać. Wtedy wykrzyczała mi prosto w twarz, przy paru przypadkowych osobach:
− No powiedz, sypiasz z nią?!
Wizja sypiania z Natashą, czy z kimkolwiek, wydawała mi się tak niedorzeczna, że wybuchłem śmiechem. Nie interesowałem się seksem, nie wierzyłem, że kiedykolwiek taki element w moim życiu zaistnieje, wystarczała masturbacja, a współudział innej osoby w zaspokajaniu się był czymś zupełnie niepotrzebnym. Czy Annie tego nie rozumiała? Dla mnie wydawało się oczywiste, że skoro nigdy nie szukam z nią fizycznego kontaktu, powinna wiedzieć, co o tym uważam. Nie wiedziała. Wizja, jaką przywołała, niespodziewanie wprawiła ją we wściekłość. Czy była o mnie zazdrosna?
− Nie sypiam z nikim − odpowiedziałem.
I to był koniec rozmowy. Lecz nie koniec tłumaczenia się. W domu, siostra zapytała mnie o to samo. Czemu poszedłem na wrzosowiska z Natashą, a kiedy stwierdziłem, że nie mam ochoty o tym gadać, dodała:
− Przecież nie zrobiliście niczego złego, ja jestem tylko ciekawa.
− Natasha zrobiła coś złego - powiedziałem. − To był jej pomysł, uparła się, że powinienem odtworzyć jakąś popierdoloną scenkę, kiedy opowiedziałem o swoich koszmarach. A potem położyła się na jednym z grobów, ryczała i powtarzała, że niedługo umrze.
− Natasha? To brzmi nieprawdopodobnie.
W oczach mojej siostry pojawiło się szczere zdziwienie.
− Yhm. W dodatku Annie...
− Tak?
− Nie. Nieważne − speszyłem się.
Ale siostra sama domyśliła się wszystkiego.
− Pewnie słyszała o Natashy to i owo i jest zazdrosna. Wiesz, co? Może pogadaj z nią szczerze, wytłumacz wszystko? No... bo jakby nie było, to twoja przyjaciółka.
− Może.
A potem opowiedziałem o propozycji Natashy przekazanej mi przez Williama, by zobaczyć się wieczorem w Universe.
− I masz zamiar tam iść? - zapytała zaciekawiona siostra.
− Nie. Nie mam.
A i tak poszedłem.

***

            Universe był to niewielki lokal położony w piwnicy budynku należącego kiedyś do jednostki wojskowej, przerobionego na zwyczajną mieszkalną kamienicę. Powoli zszedłem po schodkach, wiedziony nastrojowym brzmieniem muzyki. Ledwie wszedłem do sali, poczułem jej specyficzny, dekadencki klimat. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to że tylu ludzi mieściło się na tak niewielkiej powierzchni i wcale, a wcale nie tworzyli przy tym tłoku. Może dzięki temu, że kwadratowa sala była bardzo dobrze zagospodarowana. Poza stolikami, przy ścianach poustawiano ławki, a w rogu piętrzył się stos poduszek. Każdy, kto chciał, mógł taką sobie zabrać i usiąść na podłodze, na przykład przy dość sporych rozmiarów scenie, gdzie kilkoro chłopaków przygotowywało instrumenty. Obok sceny był bar, tam też stały rzędy krzeseł. Poza tym, wystrój sprawiał wrażenie surowego, wszystko w kolorze bieli. Jedynie granatowe światła i, nieco wiejące kiczem fluorescencyjne gwiazdki, (które, jak wskazywała nazwa, były symbolem wszechświata) przyklejone do sufitu dodawały lokalowi ironicznego i groteskowego uroku. Co do klientów, większość, przede wszystkim w wieku kilkanaście do około trzydziestu, czterdziestu lat, ubierała się na czarno, niektórzy nosili prowokujący makijaż, niektórzy kolorowe irokezy: fani rock'a, goci i punkowie. Lecz nie ci, wykrzykujący na ulicach anarchiczne hasła i wszędzie szukający zwady. To byli smutni, wyjątkowo smutni i spokojni ludzie, pogrążający się w depresji, jak i ja, zmęczeni życiem, a może po prostu przeróżnego typu używkami. Niespełnieni artyści, romantycy, trochę zbyt nostalgiczni i trochę zbyt wrażliwi. Wszyscy, modlący się o prawdziwą, oszałamiającą miłość i sposób, by wyrwać się z codziennej monotonii, przeżyć coś wielkiego. Kiedy siedzieli w oparach tytoniowego dymu i rozmawiali, nie musieli krzyczeć, muzyka ich nie zagłuszała, stanowiła jedynie tło do indywidualnych melodii ich serc. Kiedy tańczyli, sami lub wtuleni w siebie wzajemnie, kołysali się powoli i apatycznie. O dziwo, czułem się tu doprawdy przyjemnie. Mój wzrok wypatrywał Natashy, zamiast tego napotkał Williama, w czarnych, ciasnych dżinsach i rozpiętej do połowy koszuli w tym samym kolorze, a jego rozwichrzone włosy wydawały się dzisiaj idealnie pasować do całokształtu tego wizerunku. Nikt mi się nie przyglądał, kiedy do niego podchodziłem, wszyscy traktowali mnie tu, jak jednego z nich.
− Cześć, wydawało mi się, że to Natasha mnie tu zaprosiła, nie ty − powiedziałem na wstępie.
William zachichotał, jakby cieszył się ze zrobionego psikusa. A potem wytłumaczył:
− Natasha siedzi tam − wskazał jeden ze stolików, ukryty za innymi tak, że nic dziwnego, jeżeli jej nie dostrzegłem i dodał: − Ja tu tylko drinki robię i czasami zagram z chłopakami.
Później przyłączył się do tych, przygotowujących instrumenty. Ich pobrzękiwania zagłuszały muzykę puszczaną przez głośniki i tworzyły niezbyt miłą dla uszu mieszankę, lecz nikogo to chyba nie denerwowało. Ja podszedłem do Natashy, siedziała przy stoliku sama i paliła papierosa za papierosem, o czym świadczyły pety w popielniczce. A zajmując miejsce obok, spostrzegłem, że była ubrana w czarną sukienkę do ziemi, elegancką, do tego w moją kurtkę ze skóry, podarowaną jej na imprezie u Christiny. Nie miała makijażu, jedynie ogniście czerwone usta.
− Hej, Moooz − powiedziała i wydmuchała mi dym prosto w twarz, a jej głos brzmiał chyba niżej niż zazwyczaj.
Natasha wpatrywała się we mnie intensywnie i to wywoływało lekkie dreszcze. Mimowolnie w moich myślach pojawiały się pytania: jaka jest, kiedy sypia z chłopakami? Seksownie dominująca, czy ma może w sobie coś z uległej? Znowu dym znalazł się na mojej twarzy i to wyrwało mnie z tych dywagacji. Natasha patrzyła tak, jakby czytała mi w myślach, co było niepokojące.
− Czemu zwiałaś ze szkoły, bałaś się?
− A powinnam?
− Natasha.
− Tak? − skoro nie odpowiedziałem, dodała: − Nooo powiedz, co byś mi zrobił, gdybym pozwoliła ci na wszystko?
Czy to była propozycja? Nie zamierzałem się nad tym zastanawiać, nie przyszedłem tu flirtować.
− Nic − stwierdziłem. − W ogóle nie zbliżałbym się do ciebie.
− Otóż to! − zawołała. − Chcesz wiedzieć, czemu nie dotrzymałam obietnicy i powiedziałam wszystkim o wrzosowiskach? Bo ty jesteś tylko zwykłym oszustem! Tak, oszust i cholerny kłamca!
Ten wybuch zupełnie mnie zaskoczył.
− Nie rozumiem.
− Nie rozumiesz? − zaśmiała się. − Już nie pamiętasz? Też mi coś obiecywałeś, obiecywałeś, że nie masz mi za złe tego, jak zachowywałam się na wrzosowiskach, że wszystko OK i, że zobaczymy się jeszcze.
− No i?
Oczy Natashy ciskały we mnie gromami. Jakaś małolata zasłabła, a jej koledzy zabrali ją z lokalu, odbyło się to przy całkowitym zobojętnieniu i braku zainteresowania innych. Przy naszym stoliku natomiast zjawił się William i zapytał, czy chcemy coś do picia.
− Dla mnie piwo − powiedziała Natasha, a ja poprosiłem:
− Dla mnie cola.
− Nie rozumiesz wciąż, czemu to zrobiłam? − zapytała Natasha, jak już William odszedł.
− Nie.
− Bo to był jedyny sposób na zdobycie twojej uwagi - przyznała. − Wiesz, nie chciałam być tak drastyczna w swoich działaniach. Wiele razy pytałam Jacqueline o ciebie, potem opowiedziałam w szkole o twoim zainteresowaniu Alison, no dobrze, trochę to podkoloryzowałam, a skoro nie wywołałam tym twojej reakcji, postanowiłam, że powezmę konkretniejsze kroki. I zdradziłam nasz sekret o wrzosowiskach. Bo czułam, że to cię zdenerwuje i, że jeżeli nie przychodzisz do mnie po prostu porozmawiać, przyjdziesz chociażby opieprzyć...
Natasha zgasiła papierosa i nie zapaliła kolejnego. Nie wiedziałem czemu, lecz w tym momencie zrobiło mi się jej żal. Tak, to prawda, byłem oszustem. Wzajemnie okłamaliśmy się i nie dotrzymaliśmy złożonych sobie obietnic. A więc kto na kogo powinien się wkurzać?
Chwilowo milczeliśmy, kiedy przyszedł William z naszymi napojami i zapytał:
− Ej, wiecie po co kobiety mają przegrodę w nosie? Żeby nie kusiło... − znowu zachichotał, a potem, skoro nie zareagowaliśmy, niespodziewanie spoważniał. − Nie bawi was to? Ponuraki!
Ja cały czas byłem pochłonięty myśleniem o tym, co powiedziała mi Natasha. Nie mogłem tylko zrozumieć jednej rzeczy i ośmieliłem się o to zapytać.
− Czemu tak ci zależało na zdobyciu mojej uwagi?
− Och, Moooz, miałam wrażenie, że mnie lubisz. Gdybyś nie lubił, to byś mi nie dał swojej kurtki, nie opowiadał o swoich koszmarach i nie wciągnął się w tę scenkę na wrzosowiskach. Wiesz, podobno, jeżeli opowiadasz komuś o swoich koszmarach, to znaczy, że mu ufasz.
− Jak miałbym ci ufać, skoro w sumie cię nie znam? I nie wiem, czy chcę poznawać...
− Owszem, wtedy, na wrzosowiskach, zachowywałam się dziwnie, po prostu to miejsce... wywołało we mnie nieoczekiwany lęk, sama byłam tym zaskoczona. Ale potem, jak cię przepraszałam, nie powinieneś kłamać, że wszystko w porządku, powinieneś powiedzieć wprost, jeżeli nie zamierzałeś mnie więcej widywać.
− Tak, wiem − odpowiedziałem.
− Czyli nie jesteś już zły?
− Nie wiem. Nie, chyba. Ja zrobiłem coś nie fair wobec ciebie, a ty wobec mnie. Więc tak jakby, jesteśmy kwita. Poza tym, przez to, że opowiedziałaś w szkole o wrzosowiskach, naraziłaś na plotki i siebie.
Natasha wzruszyła ramionami.
− Nie rusza mnie to − przyznała. − Jestem przyzwyczajona. Już tak, czy siak, wiele plotek o mnie opowiadają.
Chociaż jeszcze nie dopiłem swojej coli do połowy, stwierdziłem, że czas iść do domu. Ale Natasha mnie zatrzymała, położyła dłoń na mojej dłoni i milczała.
− Co?
− Nic, zaraz zagra William. Nie chcesz posłuchać? − zapytała.
Tak, nie byłoby to zbyt grzeczne wyjść w tym momencie. William ze swoim zespołem, nazwanym The Nosebleeds stał na scenie i przedstawiał członków: Benny - gitara elektryczna, Jeff - gitara basowa, Gordon walił w perkusję, on sam natomiast grał na klawiszach. Już przy pierwszych nutach ta muzyka zdawała się wciskać mnie z powrotem w krzesło. Może technicznie nie brzmiała perfekcyjnie, lecz miała w sobie coś uzależniającego, sprawiała, że oczy wszystkich nie odrywały się od sceny, przerwała zobojętnienie, wywołała większe emocje niż tamta małolata, co zasłabła. To było niezwykłe, powodowało, że przechodziły mnie ciarki i przyprawiało serce o szybsze bicie. The Nosebleeds kochali muzykę, nie, sami po prostu nią byli, prawdziwą, poruszającą, hipnotyzującą. W pewnym momencie Natasha, podniosła toast za zespół, stukając swoją szklanką piwa o moją butelkę coli, i znowu zapaliła papierosa.
− Nieźle, prawda? − zapytała.
− Nieźle − odpowiedziałem.
Oboje patrzyliśmy sobie wzajemnie w oczy i kołysaliśmy się w rytm, z uśmiechem.

***

            Tak, jak radziła mi siostra, opowiedziałem Annie, o co chodziło z wrzosowiskami. Może to, że cały czas milczała i nie przerywała, dawało mi taką łatwość w nazywaniu swoich uczuć. Przed nikim nigdy jeszcze tak się nie otworzyłem. Powoli opowiedziałem o swoich koszmarach, o rozmowie z Natashą na imprezie i jej pomyśle z odtworzeniem scenki, do czego niestety mnie przekonała. Na koniec zapewniłem, że z nią nie sypiam i, że istotnie nie uważam jej za nikogo więcej niż koleżankę mojej siostry. Później spytała:
− A czy to odtworzenie scenki pomogło? Już nie masz koszmarów?
− Nie. Już nie mam − odpowiedziałem szczerze, nie dodając, że odtąd co pewien czas śni mi się Natasha.
Siedzieliśmy w parku. Karmiliśmy ptaki. Ludzie nas mijali i wiedzieli, jak Annie mnie przytuliła.
− To dobrze − powtarzała.
Byłem zaskoczony. Czułem ciepło jej ciała i wydawało mi się to przyjemne. Nie opierałem się. Co więcej, też otoczyłem Annie ramionami. O tak, to było przyjemniejsze niż jej ostatni całus.
− Chcesz iść w niedzielę na występ Williama? − rzuciłem potem propozycję. − Nie wiem, czy spodoba ci się ten klub i taka muzyka... Ale jakbyś miała ochotę, zapraszam, zaczynają około dwudziestej pierwszej.
− OK - powiedziała Annie. − A może ty przyjdziesz do kościoła i pojedziemy potem stamtąd?
Ja też odpowiedziałem:
− OK. O czym ma być kazanie?
− O homoseksualistach, tata uważa ich za wielkich grzeszników.
− A ty, co uważasz?
− Nie wiem, czy to, że para ludzi jednej płci jest w sobie zakochana to grzech. Ale, jak wyobrażam sobie dwie kobiety albo dwóch mężczyzn, uprawiających seks, czuję się zniesmaczona. A ty?
− Ja nie wyobrażam sobie takich rzeczy.
− Steven! - zawołała, szturchając mnie z oburzeniem.
− Co?
− Przez ciebie wyszłam na jakąś zboczoną.
− Nie wiem, jak ty to robisz, Annie − stwierdziłem. − Ale przez ciebie cały czas rozmawiamy o seksie.
I jeszcze jedno szturchnięcie.
− OK. Koniec! Już wystarczy o seksie − postanowiła i, nie przegapiłem tego, że spojrzała mi między nogi (nie, nie byłem podniecony), a potem spytała: − To o czym rozmawiamy?
Chwilowo zabrakło pomysłów i nie obyło się bez żartów, że widocznie umiemy rozmawiać tylko o seksie.
            Niecierpliwie wyczekiwałem niedzieli. Cieszyłem się na mszę i na występ Williama. Ostatnio powiedziałem mu, jak spodobała mi się muzyka The Nosebleeds, na co stwierdził, żebym wpadał do Universe, kiedy tylko mam czas i ochotę. Wreszcie nastał ten dzień. Rzeczywiście pastor ostro skrytykował związki homoseksualne. Po drodze do klubu powiedziałem Annie, że nie rozumiem, czemu kapłani z jednej strony zapewniają, że wszyscy ludzie mają taką samą wartość i jednocześnie sami sobie zaprzeczają takimi kazaniami, jak dzisiejsze, a ona upierała się: tata nie piętnuje ludzi, piętnuje grzech. A przecież przedtem powiedziała, że nie wie, czy miłość homoseksualna jest grzechem, czy nie jest!
            Potem weszliśmy do klubu i porzuciliśmy dyskusję. Już po chwili przywitał nas William.
− Siemaneczko! Super, że przyszliście − zawołał. − Wiecie co, mam ochotę opowiedzieć sprośny kawał, tylko przy dziewczynie wstydzę się troszeczkę.
− Will, od kiedy ty wstydzisz się dziewczyn? − zakpił jego kumpel z zespołu, Gordon.
− Bo jeszcze z tą uroczą damą się nie znamy, a jak już się poznamy, to usłyszy tyle kawałów, że ho ho!
− I wszystkie sprośne − doszedłem do wniosku.
− Tak. I wszystkie sprośne.
− To Annie − przedstawiłem ją wreszcie.
− Cześć, miło mi ciebie poznać − powiedziała, podając rękę Williamowi.
− Cześć, i mi ciebie też. Jestem William, Willy, Will, co tylko ci się podoba.
− Nie rwij czyjejś dziewczyny! − zawołał Gordon.
−Blablablabla! − przedrzeźniał go William, po czym dodał konspiracyjnym szeptem: − Gordon jest gejem i posuwa kolesi.
− Nie przy Annie, ją "zniesmacza" seks homo − powiedziałem, chociaż w tym momencie nie wydawała się zniesmaczona, stała i uśmiechała się.
− Hahaha, to był żart − wytłumaczył pospiesznie William. − Gordon nie jest gejem, chociaż kto wie, nie ma dziewczyny.
− Kurwa, Will! − zirytował się obiekt żartu. − Nie każdy, kto nie ma dziewczyny, jest gejem, ty też nie masz i co?
− Jak to? Nie chodzisz z Natashą? − zdziwiłem się, bo byłem tego po prostu pewien, a potem dostrzegłem niezadowolenie na twarzy Annie, jak tylko usłyszała tamto imię.
− Nie! − śmiał się William − Natasha to tylko taka dobra koleżanka.
Po tej burzliwej rozmowie ja i Annie poszliśmy usiąść przy stoliku. Pomimo moich obaw nie wydawała się zażenowana tym miejscem, wręcz przeciwnie, była zaciekawiona i przejęta. Co prawda, jej ubrania (przyszła w granatowym fartuszku, w jakim śpiewała na mszy) niezbyt tu pasowały, to przecież i tak nikt tu nie zwracał na nikogo uwagi. Potem podszedłem do baru, kupiłem piwo dla Annie i colę dla siebie. Na scenie członkowie The Nosebleed przygotowywali instrumenty. To wtedy pojawiła się Natasha. Nie reagowałem na jej obecność, by nie denerwować Annie. Ale ukradkowo ją obserwowałem, zapalającą papierosa i witającą się z chłopakami. Niestety, musiała też podejść do mnie...
− Hej, Moooz. Wiesz co? Twoja kurtka jest suuuper − powiedziała, znowu mając ją na sobie i byłem pewien, że powiedziała to celowo, by Annie słyszała i czuła się urażona. − Nie przedstawiłeś nas sobie...
− To Natasha. To Annie − rzuciłem.
− Nie musisz mi jej przedstawiać, jest wystarczająco sławna w szkole. I niestety to niezbyt pozytywna sława − wypaliła Annie, czym mnie zaskoczyła.
Może to wypity alkohol tak na nią działał?
− Och, czyżby? A ja za to nigdy o tobie nie słyszałam − przyznała Natasha, a podtekst był taki, że nigdy jej o Annie nie opowiadam.
Nie podobały mi się te ich potyczki.
− Idę po piwo − poinformowała później Annie, a jak wstała była o wiele niższa niż Natasha.
Nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Ale była we mnie jakaś konieczność ratowania sytuacji.
− Ja... przyszedłem tu z Annie − powiedziałem.
− OK, rozumiem, że mam sobie iść - podsumowała Natasha i wmieszała się w tłum.
Czy czuła się urażona? Przez cały występ obserwowałem, jak stała przy scenie i kiwała się, popijając piwo oraz popalając. Annie za to interesowała się wszystkim dookoła. Pewnie było to jej pierwsze tego typu wyjście i pewnie pierwsze picie alkoholu. W mojej opinii, przesadzała. A jak zasugerowałem, by uważała, upierała się, że nie jest pijana. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że pijani ludzie zazwyczaj upierają się, że nie są pijani. Lecz póki siedziała, wydawała mi się tylko lekko wstawiona. Dopiero, jak wstała i poprosiła mnie, żebyśmy zatańczyli, wyczułem jej chwiejność. Annie zarzuciła mi ramiona na szyję i wtuliła się we mnie. Czy robiła to, by Natasha widziała? Jeżeli tak, udało jej się osiągnąć cel. A może była zbyt pijana na knucie takich intryg. Co pewien czas przydeptywała mnie. A gdybym jej nie przytrzymywał, już kilka razy by upadła.
− N... Niedobrze mi − powiedziała w pewnym momencie.
A ja o mało co po prostu bym nie zdążył odsunąć jej od siebie. Annie zwymiotowała na podłogę. Chociaż sporo ludzi to widziało, nikt oczywiście nie zareagował. Jedynie Natasha pojawiła się przy nas...
− Może pomóc? − spytała.
− Tak. Tylko niezbyt wiem, w czym − stwierdziłem.
To prawda, nie wiedziałem co innego od złapania taksówki i odwiezienia Annie do domu byłoby w opcji. I tak też powiedziałem.
− O nie, nie proszę, nie! − krzyczała Annie. − Rodzice mnie za to zabiją...
− To co ja mam zrobić? - zdenerwowałem się, nie przyszedłem tu po to, by zajmować się pijaną koleżanką.
− William ma mieszkanie na górze − poinformowała wtedy Natasha. − Niech Annie się tam położy i dojdzie do siebie.
− William jest na scenie − odpowiedziałem.
− Nie szkodzi − uznała Natasha, poszła za bar, a po chwili wróciła z kluczami.
− Nie miałby nic przeciwko?
Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł.
− Co ty, sama często u niego kimam, to tak jakby i moje mieszkanie - zapewniała. - Nooo, chodźmy.
Niosłem Annie, zarzucając ją sobie na plecy. Niepokoiłem się: oby tylko znowu nie wymiotowała! Szedłem powoli za Natashą, starą, cuchnącą klatką schodową. Wreszcie zatrzymaliśmy się przy drzwiach mieszkania na trzecim piętrze. W środku nie wyglądało i nie pachniało lepiej. Jak William może żyć w takim syfie? Do moich nóg doskoczył kot i zamiauczał. Natasha nazywała go Wolfgang.
− Czy to od Mozarta? − zainteresowałem się.
− Yhyyy, tak, tak, to od Mozarta.
Potem Natasha skierowała mnie do jednego z dwóch pokoi. Nie było tu niemalże mebli, tylko stolik z połamanym krzesłem, szafa i łóżko. Tam położyłem Annie. Już podsypiała i mamrotała coś. Natasha zapytała, czy jeszcze jej potrzebuję.
− Wiesz, może lepiej powiedz Williamowi, że tu przyszliśmy − zasugerowałem.
I wróciła do klubu. Annie spała. Ja podniosłem z podłogi „Protest” Kafki i przerzuciłem kilka stron, aż stwierdziłem, że popsuję sobie oczy bez zapalania światła. A nie zamierzałem go zapalać, za to zrobił to William i zaraz znowu zgasił.
− Jak tam? − zapytał, szeptem, by nie budzić Annie.
− Już nie rzygała.
William zniknął w kuchni, rozległ się tylko jego głos "Wolfgang, weź się, co ty chcesz, przecież tyle żarcia masz".
− Nie przeszkadza ci, że Natasha nas tu przyprowadziła? − upewniłem się, jak już wrócił.
− Nie, możecie tu spać, ja się położę na kanapie − stwierdził, po czym podał mi namoczoną chusteczkę - wytrzyj jej buzię, nikt nie lubi leżeć w swoich rzygach.
Racja. Troskliwość Williama mnie zawstydzała. W jednej chwili poczułem się winny, że dopuściłem do tego, by Annie się upiła i nie zainteresowałem się takimi sprawami, jak resztki wymiocin na jej wargach.
− Dzięki − powiedziałem, wycierając ją. − A poza tym, odjazdowy występ.
− O tak? Podobało ci się? − zapytał z uśmiechem.
− Pewnie.
Do pokoju przyszedł Wolfgang i otarł się o nogi Williama.
− No co ty chcesz, skurczybyku?
− Ja też mam koty, konkretnie cztery − powiedziałem.
− Wiem, Wiem. Jacqueline wspominała.
Czy obaj poczuliśmy, że w tym momencie zrobiło się niezręcznie?
− To... ja tu posiedzę z Annie − powiedziałem.
− Spoko, jakby coś, jestem w pokoju obok − rzucił William, złapał Wolfganga i wreszcie wyszedł.
Annie przez cały czas spała spokojnie, przykryta przeze mnie kocem. Ostrożnie położyłem się obok, bo dupa mi powoli drętwiała. Zza ściany dochodziła paplanina Williama: rozmawia ze swoim kotem, czy gada do siebie? Nie wiedziałem. Niespodziewanie sen porwał mnie do swojej krainy, a wyrwał stamtąd wystraszony głos Annie:
− Steven! Steven! Wstawaj!
− Yhmm?
− Gdzie ja jestem?
− U Williama, ma mieszkanie nad klubem, jeżeli wsłuchasz się dobrze, to usłyszysz muzykę - powiedziałem sennie, nie otwierając oczu.
− Steven, odwieź mnie do domu, błagam.
− Jest późno.
Wreszcie otworzyłem oczy, dochodziła druga w nocy. Annie siedziała na łóżku, przerażona, blada.
− Rodzice się o mnie martwią, zwariują do rana.
− OK. A jak ty się czujesz?
− Już lepiej. Steven, przepraszam za wszystko...
− Przynieść ci pić?
− Tak.
− Przyniosę.
Ledwie wyszedłem z pokoju, znalazł się przy mnie Wolfgang, zamiauczał, czym obudził Williama.
− Steve, to ty?
− No. Annie wstała, chce wracać do domu. Jeszcze dam jej pić i zmywamy się.
               Pół godziny później wsiedliśmy do taksówki. Annie znowu zasnęła oparta o mnie, na tylnym siedzeniu. Przez okno obserwowałem nocny Manchester. W samochodowym radiu grała cicho muzyka. To wszystko wywołało we mnie uczucie nieokreślonego smutku.


Wstawiam tytułowe Bigmouth strikes again, osobiście mam to w czołówce moich ulubionych piosenek The Smiths.

*Nazwa The Nosebleeds została zaczerpnięta z nazwy zespołu, z jakim współpracował Morrissey w erze sprzed The Smiths. 

Przy okazji postanowiłam się też pochwalić moim urodzinowym prezentem (dziękuję M, wiem, że tu zajrzysz i ten rozdział dedykuję Tobie:) :