NOWHERE FAST
Nazajutrz po
pełnej niespodzianek nocy, kiedy odwiozłem Annie do domu, spotkaliśmy się w
szkole, trochę zmęczeni i senni, z podkrążonymi oczami. Dopiero wtedy dotarło
do mnie, że po weekendzie większość szkolnych kolegów i koleżanek tak wygląda,
jakby ich ciała i umysły odreagowywały jeszcze wczorajszą imprezę. Może to
sprawiało, że zwykle czułem się niepasującym elementem, a dziś tak nie było,
dziś należałem do nich. Tego dnia padał deszcz. Nic zaskakującego w
Manchesterze. Kiedy spotkaliśmy się z Annie przy drzwiach szkoły, zmierzyłem ją
spojrzeniem i spostrzegłem:
− To ta ortalionowa peleryna, w której „wyglądasz
fatalnie”.
Annie zachichotała.
− Tak, wyglądam fatalnie i czuję się fatalnie.
Zapewne po wczorajszym upiciu się dręczył ją kac. Aż zdziwiłem
się, że pomimo złego samopoczucia przyjechała do szkoły.
− A jak z rodzicami? − zainteresowałem się. − Czy byli
bardzo źli?
− Eh, szkoda gadać... zabrali mi kieszonkowe.
− To kiepsko.
− Yhm, kiepsko.
Nie spostrzegłem kałuży, skupiony na rozmowie, i
oczywiście wszedłem prosto w wodę. Z lekkim zdenerwowaniem powiedziałem:
− Annie, wiesz czego nienawidzę w Manchesterze?
− Nie.
− Tego, że cały czas pada i ty musisz chodzić w
pelerynie, a ja w przemoczonych butach.
Potem poszliśmy na lekcje. Może przez to, że sam nie mogłem skupić się na nich,
odnosiłem wrażenie, że wszyscy poruszają się i wypowiadają jednakowo sennie.
Zamiast słuchać, o czym opowiadają nauczyciele, siedziałem wpatrzony w okno, w
strumienie, spływającego po szybie znienawidzonego, deszczu i nuciłem po cichu
melodię The Nosebleeds.
Po szkole, każdy ze swoim parasolem, ruszyliśmy z Annie w kierunku przystanku,
kiedy zapytała mnie, czy nie mogłaby pożyczyć pieniędzy, bo miałaby ochotę na
ciastka z kremem, a przecież rodzice zabrali jej kieszonkowe. W jakimś sensie
rozczuliło mnie to. Poza tym, było czymś nowym, czego się dowiedziałem,
największa słabość Annie: ciastka z kremem. Nie, nie pożyczyłem jej pieniędzy,
zamiast tego powiedziałem, że zapraszam do kawiarni i stawiam. Z powodu
brzydkiej pogody weszliśmy do pierwszego lepszego lokalu i siedliśmy koło
siebie, przyglądając się wypiekom na wystawach. Annie poprosiła ciastka z
kremem i herbatę, mnie skusiła szarlotka i do tego czarna kawa. Nie
rozmawialiśmy wiele, wsłuchiwaliśmy się w grającą w tle muzykę i obserwowaliśmy
kelnerkę, czytającą za ladą popularny romans, przy czym chichotała sama do
siebie i zawstydzała się. Czy Annie też się tak czerwieni? Czy w ogóle czyta
tego typu literaturę? Może polecę jej coś z taką tematyką, a potem poproszę o
opinię? Ten pomysł spodobał mi się.
To było przyjemne popołudnie. Cisza nie wydawała się niezręczna, a zupełnie
naturalna, taka, co zapada czasami pomiędzy ludźmi, znającymi się na tyle
dobrze, że nie krępuje ich milczenie. Wszystko naraz spowodowało, że przez
moment, przeszło mi przez myśl, jak to by było zamieszkać z Annie.
− Bo wiesz... − odezwała się wreszcie, niepewnie - moi
rodzice jadą w sobotę na wesele, może przyjdziesz do mnie?
To oznaczało, że bylibyśmy zupełnie sami. Ale po
poprzedniej nocy, spędzonej obok siebie w łóżku, nie wydawało się niczym
wielkim.
− Ok, przyjdę − powiedziałem bez zakładania zawczasu
czegokolwiek.
***
W sobotę po raz pierwszy poszedłem do domu Annie. Przedtem dała mi konkretne
instrukcje: nie pojawiaj się, póki nie zrobi się ciemno, uważaj, by sąsiedzi
cię nie widzieli, zapukaj do bocznych drzwi. Skoro tak chciała, to tak
uczyniłem. A potem zwiedzałem jej dom, zupełnie jakby był jakimś obiektem
turystycznym: salon, gdzie stało pianino („Annie, grasz?”, „Nie, nie ja, moja
mama”), sypialna państwa Reed, kuchnia, łazienka na dole, sypialnia Annie i
druga łazienka na piętrze. W pozostałych pokojach, tylko nie w jej, były
drogocenne antyki, reprodukcje znanych malarskich dzieł na ścianach,
biblioteczki z książkami i zwisającymi, przykrywającymi je paprociami, a na
podłodze miękkie dywany. Zaskakiwała mnie ilość świętych obrazków, krzyżyków
nad każdymi drzwiami, figurek Maryi. Nie brakowało też rodzinnych fotografii w
ozdobnych ramkach. Na koniec Annie zabrała mnie do siebie. Tu nie było antyków,
a zwykły niski segment, osobna szafa, tapczan, biurko. Tam stała następna
rodzinna fotografia i dwa talerze z naleśnikami z owocami.
− Nudziło mi się, więc przygotowałam coś do jedzenia −
tłumaczyła. − Nie wiem, podgrzać, czy zjemy je tak?
− Hm, zjemy je tak.
I smakowały świetnie. Annie otworzyła też sok, przy
okazji trochę rozlewając, a ja pomogłem jej go wytrzeć z biurka. Urocze było,
jak starała się dobrze wypaść w roli gospodyni, skakała dookoła mnie i
proponowała: a może to, a może tamto? I albo tylko mi się zdawało, albo
istotnie cały czas stresowała się czymś. Co dziwne, bo ja byłem wyjątkowo
zupełnie spokojny i rozluźniony. Wreszcie powiedziałem jej, by uspokoiła się i
usiadła przy mnie. Tak zrobiła, złożyła dłonie, jak do modlitwy, i wpatrywała
się w nie. Przez około godzinę (a może i więcej?) opowiadała o swoim chórze.
Nie zapytała, czy mnie to interesuje, po prostu mówiła, mówiła i mówiła, a ja
nie przerywałem jej. Potem stwierdziłem, że też mogę pomęczyć ją monologiem, z
którego pewnie niewiele zrozumie, o tym, co ostatnio czytam i, czego ostatnio
słucham. To prawda, niewiele zrozumiała, lecz pozostawała w skupieniu, po
prostu spijała zdania z moich ust. Tyle mi wystarczało, Annie chociaż chciała
mnie zrozumieć. A później zaproponowała:
− Moi rodzice mają małą kolekcję płyt. Może chcesz ją
obejrzeć?
Tak, pewnie, po co w ogóle pytała? Annie zaprowadziła
mnie z powrotem na dół, do salonu i pokazała kilka winyli: Elvis Presley, Bee
Gees, The Kinks. The Kinks, wreszcie coś, co lubię! Już po chwili Annie układała
płytę w adapterze. Ledwie popłynęły pierwsze muzyczne takty, zaczęła się lekko
kołysać, nadal mimo wszystko zestresowana. A żeby rozładować atmosferę,
wciągnąłem się w te wygłupy. Może i byłem kiepskim tancerzem, za to z dobrym
wyczuciem rytmu. Cóż, zrobiło się zabawnie, przez kilka piosenek skakaliśmy,
kręciliśmy biodrami i wymachiwaliśmy kończynami w idiotycznych pozach. A potem,
niespodziewanie, zbliżyliśmy się do siebie i pocałowaliśmy. To nie było nic
wielkiego, po prostu chwilowe zetknięcie warg, niczego innego nie potrafiliśmy.
Oboje jeszcze nigdy tego nie robiliśmy, lecz nigdy, wcześniej, czy później, nie
rozmawialiśmy o tym braku doświadczenia. Powoli odsunęliśmy się od siebie.
− I co, co teraz, co teraz? - powtarzała Annie z
przerażeniem.
Nie dość, że oblała się rumieńcem, byłem pewien, że i
zgrzała się cała, przeżywała coś nowego, ekscytującego. Nie odpowiedziałem,
położyłem dłonie na jej policzkach, całując ją znowu, już nie tak nieudolnie i
z większym zdecydowaniem. Annie zarzuciła mi ramiona na szyję, odwzajemniała
pocałunki. Czasami nie zgrywaliśmy się i przygryzaliśmy się przypadkowo, mimo
to, było przyjemnie. Wreszcie, odrywając się od siebie, wybuchliśmy śmiechem,
potrzebowaliśmy tego, by opadło napięcie. Ale nie opadło, nie opadało zupełnie.
Muzyka grała, my, jak pijani, doszliśmy niepewnym krokiem do kanapy i siedliśmy.
− Annie, chcesz „to” zrobić? - wyrwało mi się, bo byłem
trochę podniecony, a tu nie mogłem dogodzić sobie sam, nie mogłem też skupić
się na czymkolwiek innym.
I, co mnie zaskoczyło, Annie odpowiedziała:
− Tak.
Wtedy i mnie dopadło skrępowanie. Niewiele wiedziałem o
tych sprawach, w teorii, owszem, nie narzekałem na brak wiedzy o seksie,
niestety praktyka była mi przecież zupełnie obca. Ale wstydziłem się do tego
przyznać Annie, poza tym, to tylko dodatkowo by ją zestresowało, więc udając
pewnego siebie, powiedziałem:
− OK.
A potem, rozpinając guziki jej bluzki, głowiłem się nad
sposobem, by uspokoiła się wreszcie.
− Ja... chciałabym zrobić coś zwariowanego, mam dość
mojego nudnego wizerunku, chciałabym zrobić coś niepasującego do mnie -
powtarzała z urywanym oddechem i zbyt szybko bijącym sercem, kiedy zdejmowałem
jej stanik. Annie rzeczywiście była zgrzana i cały czas drżała. Ostrożnie
położyłem ją na kanapie, masując jej drobne piersi. Potem pochyliłem się nad
nią, miała zamknięte oczy i leżała bez ruchu, jakby była martwa. Co za okropne
skojarzenie o dziewczynie, z jaką chce się uprawiać seks, niestety nie mogłem
pozbyć się go z mojego umysłu. Annie niczego nie ułatwiała, nie reagowała na
zwykły dotyk. Nie wiedziałem, co konkretnie, lecz wiedziałem, że muszę
przetestować coś innego z nadzieją, że to na nią zadziała. Jeszcze do niedawna
nie wierzyłem, że taki moment kiedykolwiek nastąpi. Więc czy to dziwne, że nie
mam pomysłu, jak do tego doprowadzić? Po chwili leżałem na Annie, ssąc jej
piersi, a ona wydawała z siebie ciche jęki.
− Jest ci przyjemnie? − wyszeptałem.
− Yhm - zamruczała i wtedy lekko przygryzłem jej sutek.
− A tak?
− Yhm.
Annie rozluźniła się trochę, a ja przesunąłem językiem po
jej brzuchu.
− A tak?
− Ach... tak też.
Lecz mimo to nadal była zestresowana. Annie chciała
zrobić coś zwariowanego, a jednocześnie bała się zaryzykować. Zwłaszcza, że
upicie się w Universe, które może też służyło wyrwaniu się z jej nudnego życia,
nie przyniosło dobrych konsekwencji. Albo po prostu to miejsce, pełne świętych
symboli tak na nią działało, przypominało, że przecież seks bez ślubu jest
grzechem, a jeżeli jeszcze rodzice by się dowiedzieli...
− Hm, to jak jest przyjemniej? - powtórzyłem po raz
kolejny, obawiając się, że znowu usłyszę w odpowiedzi „nie wiem”.
Pozwoliłem sobie zsunąć spodnie z Annie i wreszcie
wykonała stanowczy ruch. Niestety, nie taki, na jaki liczyłem. W jednej chwili
otworzyła oczy, złapała mnie za ręce i powiedziała:
− Zaraz wracam. OK?
− OK.
Annie długo siedziała w łazience, nie wiem, co tam
robiła, chociaż trochę mnie to zastanawiało. Jak wróciła, była w pełni ubrana i
chorobliwie blada. Jeszcze kilka chwil temu tak nie wyglądała...
− Annie, w porządku?
Z powrotem usiadła przy mnie, zachowując pewien dystans.
− Przepraszam, to nie twoja wina, ja po prostu chyba nie
jestem jeszcze gotowa - powiedziała ze spuszczonym wzrokiem.
Nie wiedziała, że w tym momencie nie poczułem
rozczarowania, a ulgę. Lepiej, jeżeli oszczędzimy sobie tego. Potem zapewne
tylko bylibyśmy zażenowani.
− Nie szkodzi. Nic się nie stało − zapewniałem. −
Porobimy coś innego.
− Pooglądamy telewizję? − zaproponowała i włączyła
pierwszy lepszy program.
Annie wyglądała tak, jakby nadal myślała o tym, do czego
nie doszło i ledwie powstrzymywała łzy. Podczas gdy ja naprawdę twierdziłem, że
nic się nie stało, nic, co byłoby powodem do tak wielkiego zmartwienia. Szczerze,
zrobiło mi się jej żal.
− Chodź − powiedziałem, otwierając ramiona.
Annie przytuliła się do mnie i tak oglądaliśmy telewizję,
a potem pożegnałem się i pojechałem do domu.
***
Po niedzielnej mszy z występem chóru znowu znalazłem się w Universe, bez Annie,
bo miała zakaz imprezowania z powodu upicia się w zeszłym tygodniu. The
Nosebleeds stroili instrumenty, a ja wiedziałem, że to jeszcze potrwa, więc
kupiłem sobie colę i, siadając w dość niechlujnej pozie (przypierając plecy do
ściany i wyciągając nogi) w rogu, gdzie stykały się ławki, którymi otoczony był
ze wszystkich stron lokal, obserwowałem zespół. Ich zaangażowanie, pełen
profesjonalizm, a przy tym wieczne przekomarzanki fascynowały mnie: oni wszyscy
byli identyczni: myśleli identycznie i mieli identyczne cele. Gdyby i moje
życie toczyło się w tak konkretnie wyznaczonym kierunku, nie potrzebowałbym
więcej antydepresantów, stwierdziłem, nie trząsłbym się ze strachu, co
przyniesie przyszłość. Czyżbym wreszcie zrozumiał przyczynę swojego wiecznego
smutku? Nie chodziło o to, że moje życie jest złe, czy po prostu nudne,
chodziło o to, że nie mam żadnych perspektyw, nie wiem, po co budzę się
codziennie rano, po co jeżdżę do szkoły, po co w ogóle istnieję. W pewnym
momencie dosiadła się do mnie trupio blada nastolatka, miała podejrzanie
rozszerzone źrenice i ochrypnięty głos. W ręku trzymała piwo, cały czas
kołysała się dziwnie, drapała pokryty niewielkimi krostkami policzek i
przyglądała mi się. A potem powiedziała: „Jestem nawalona. Jestem taka
nawalona, że nie wyobrażasz sobie. Christopher spierdolił na jakąś jebaną fermę
w Ohio i codziennie przewala tony krowiego gówna. Czy ty to rozumiesz?
Christopher przewala tony krowiego gówna, a ja jestem zupełnie sama i
nawalona”. Nie reagowałem na jej niezrozumiałe monologi, więc wreszcie znudziła
się i poszła pomęczyć kogoś innego. A The Nosebleeds rozpoczęli występ. Wtedy
podszedłem pod scenę, by pozwolić się ponieść emocjom i zahipnotyzować. Natasha
wpadła spóźniona, pojawiła się mniej-więcej w połowie, jak zwykle, cała w
czerni z nieprzyzwoicie czerwonymi ustami, zmysłowo pociągająca femme fatale.
Nie zauważyłbym jej, nie odrywając oczu od sceny, gdyby nie stanęła obok mnie i
nie przywitała się, stukając swoją szklanką o moją, już pustą, butelkę coli.
Nie rozmawialiśmy, w milczeniu słuchaliśmy występu. Dopiero, kiedy The
Nosebleeds skończyli, zapytała:
− Nie przyszedłeś dziś z Annie?
− Nie.
A potem podszedł do nas William, przywitał Natashę
cmoknięciem w policzek, po czym rzucił w moim kierunku:
− Stevie, my mamy coś do obgadania.
Nie powiem, zdziwiłem się, tym, że zwracał się do mnie
„Stevie” i samym stwierdzeniem. A chcąc być zabawny, odpowiedziałem:
− Tak, Willie?
To zadziałało, rozbawiło go.
− Może pójdziemy do mnie? − zaproponował i dodał pospiesznie:
− o kurwa, dziwnie to zabrzmiało, a nie, nie chodzi o nic głupiego, tam jest po
prostu cicho.
William zabrał klucze do mieszkania i w milczeniu
ruszyliśmy tymi brudnymi, cuchnącymi schodami. Nie wytykałem mu, że
cokolwiek powie, brzmi „dziwnie”, bo wiedziałem, że po prostu taki ma
charakter, nie bierze życia serio, wszystko wykpiwa i z wszystkiego robi sobie
żarty. W sumie, nie przeszkadzało mi to. Przez tego typu podejście sprawiał
wrażenie wiecznego optymisty, co poprawiało i innym humor. Oczywiście w progu
mieszkania przywitał nas Wolfgang.
− Jak się masz, futrzaku, pewnie nudzisz się sam −
stwierdziłem, głaszcząc go.
− O tak, powinienem mieć jeszcze jednego kota − przyznał
William i udał się do kuchni po piwo.
− A chcesz? Bo tak się składa, że mam nowego. Nie, żeby
był taki wredny, czy coś. Ale pięć kotów w domu to przesada...
− Nie, dzięki! Szczerze, i tak mam o jednego za dużo.
Kiedy William wrócił z kuchni, podniosłem kota i
zakładając, że to pistolet, ostrzegłem:
− Stój, bo strzelę, pif paf!
− Aaaa! Moje serce! Moje serce! Moje, kurwa, serce! −
powtarzał William, udając postrzelonego i, ze śmiechem, przewracając się na
podłogę.
Ja uwolniłem Wolganga, który zaraz wlazł na niego i
polizał go po twarzy. Wreszcie William wstał, trzymając dwie puszki piwa,
przyniesione z kuchni, po jednej dla nas.
− Nie. Nie chcę − podziękowałem.
W związku z tym otworzył tylko swoje piwo, do tego jeszcze
zapalił papierosa i rozwalił się na kanapie w pokoju dziennym, pokazując mi,
żebym przysiadł przy nim. Tak zrobiłem. Dookoła panował okropny bałagan,
wszędzie walały się brudne naczynia, ciuchy, puszki i paczki po chipsach. Mój
wzrok zatrzymał się na radiu z podłączonymi wielkimi głośnikami i kasetami
porozrzucanymi po podłodze.
− Jak chcesz, to włącz coś − zaproponował William, nadal
luzacko rozwalony na kanapie w oparach tytoniowego dymu.
− Nie. Mów lepiej, co my niby mamy do obgadania −
pospieszyłem go, bo nie zamierzałem tu siedzieć w nieskończoność.
− Eh... wiesz Stevie... − zaczął William niepewnie, co do
niego nie pasowało. − Chodzi o to, że poszukujemy do zespołu wokalisty. A ja,
po usłyszeniu twojego wykonania „Sweet Emotion” na imprezie u Christiny i
widząc, jak polubiłeś The Nosebleeds, chcę cię poprosić, żebyś dołączył do nas.
Dosłownie zatkało mnie w tym momencie. Nic nie
powiedziałem, czekałem, aż William wybuchnie śmiechem i zawoła, że to był tylko
żart i chyba mu nie uwierzyłem. Ale nie stało się tak. A szok nie malał.
William dodał, że jeżeli potrzebuję czasu na zastanowienie, może mi go dać. Nie
wiedziałem, czy mam dobry głos, nigdy nigdzie nie uczyłem się śpiewu, lubiłem
to i tyle. Lecz w tym momencie, należeć do The Nosebleeds, przekazywać emocje
tym wszystkim zagubionym duszom spotykającym się wieczorem w Universe, zwracać
im nadzieję na lepsze jutro, wydawało mi się czymś najwspanialszym w świecie.
− Nie potrzebuję czasu, zgadzam się - powiedziałem
wreszcie. − Tylko, mam dwa warunki.
Może zabrzmiało, jakbym się wywyższał. Może William
zrozumiał to w ten sposób - my wyciągamy do niego rękę, a on stawia warunki!
Ale nie dał niczego po sobie poznać, jeżeli tak było.
− No? - bąknął, dając mi tym znać, że zamierza to
rozważyć.
− A więc, po pierwsze, wyrwiemy się stąd i zrobimy
karierę, taką prawdziwą karierę; po drugie: chcę pisać teksty do wszystkich
naszych piosenek.
Nie podejrzewałem, że William po prostu powie „OK”.
***
Benny, Jeff i Gordon byli przerażeni, kiedy usłyszeli, że William zgodził się,
byśmy wykonywali tylko teksty mojego autorstwa. „Czemu zdecydowałeś bez nas?
Czy ty w ogóle przeczytałeś cokolwiek, co napisał? Nie powinieneś zgadzać się w
ciemno!” złościli się, a William milczał z zagadkowym uśmiechem. Po kilku
dniach przekazałem im pierwsze teksty, które były niczym innym niż lekko
przerobionym wariantem moich wierszy. Wszyscy zbiegli się, wyrywali sobie
kartki, czytali, a ja czekałem na werdykt. Potem powtarzali zgodnie „Steven, my
nie wiedzieliśmy, że ty tak piszesz!”, na co William napomknął: „Cóż, a ja
wiedziałem”. Nie mogłem przeczyć, bo przecież, kiedy powiedziałem mu o swoich
warunkach, okazał mi tyle zaufania, o nic nie zapytał, nie zawahał się. William
taki po prostu był, niesamowicie wrażliwy, a przy tym męski, co często się
wyklucza. Wszystkim zdawało się, że czyta w myślach i widzi nas na wylot. Nie
musieliśmy przyznawać się, że martwimy się czymś, że jesteśmy smutni, czy
zdenerwowani. Już i tak to wyczytał, a potem wysłuchiwał naszych problemów,
doradzał, rozbawiał. Poza tym był dobrym liderem, utrzymywał zespół mimo
wiecznych sprzeczek pomiędzy członkami. Wiadomo, każdy z nas miał inne pomysły,
inne wizje, inne oczekiwania i czasami nie dochodziliśmy do kompromisu.
Zdarzało się, że zarzucaliśmy sobie wzajemnie okropne rzeczy, bez szacunku,
byliśmy bezlitośni. Podczas jednej z prób, w godzinach zamknięcia klubu, Benny
nie skupiał się na grze, bo kilka dni temu przyłapał swoją dziewczynę całującą
się z jego znajomym. Zabolała go ta podwójna zdrada, nic w tym zaskakującego.
Niby to rozumieliśmy, pomimo tego naskoczyliśmy na niego niepotrzebnie. Przez
cały czas ciężko pracowaliśmy, przygotowaliśmy się do pierwszego wspólnego
występu i nie mogliśmy pozwolić komukolwiek z nas na zaniedbania. W efekcie
Benny wyszedł z klubu, przeklinając i wykrzykując, że odchodzi z zespołu.
William pospieszył za nim, zjawili się z powrotem po godzinie, w dobrych
humorach, gotowi do kontynuowania próby. Chociaż nie umieliśmy przeżyć dnia bez
sprzeczki, byliśmy dla siebie wzajemnie przyjaciółmi. Skoro widywaliśmy się
codziennie, wiedzieliśmy o sobie wszystko. Wreszcie życie nabrało sensu,
znalazłem cel, którego tak mi brakowało, czułem się doceniony. W mojej muzycznej
karierze wspierała mnie też mama, siostra i Annie. W tych dniach byłem
szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy.
***
Pewnego wieczoru, po próbach, poszedłem do mieszkania Williama, co często
robiłem, mimo że on zostawał w klubie w roli barmana. Zdarzało mi się tu wiele
razy nocować, wtedy siedzieliśmy do rana i rozmawialiśmy po prostu o wszystkim,
o rynku muzycznym, o książkach, o polityce, a i tak nigdy nie starczało czasu.
Albo niespodziewanie zaczynaliśmy bawić się w koncert jednej z naszych ulubionych
grup. Albo o trzeciej w nocy szliśmy do kuchni i szykowaliśmy tosty. Albo
zmęczenie wygrywało i zasypialiśmy po przeciwnych stronach kanapy. Naprawdę
lubiłem mieszkanie Williama.
Tego wieczoru leżałem sobie ze stopami opartymi o zwiniętego w kłębek
Wolfganga, obserwowałem przez okno zapadający nad Manchesterem zmrok, wsłuchany
w stłumione takty muzyki, dobiegające z klubu. Ta atmosfera sprzyjała pisaniu
tekstów, więc tworzyłem to i owo, aż w pewnym momencie rozległo się
skrzypnięcie drzwi.
− Willie, to ty? − zapytałem.
− Nie − powiedziała Natasha, a potem dodała w ten
charakterystyczny sposób: − Hej, Mooz.
Oznajmiła, że zamierza tu spać dzisiejszej nocy.
Siedziała po turecku na podłodze tak, że nie od razu to dostrzegłem... Miała
podbite oko. Siniak wydawał się świeży, ostro fioletowy, powoli powstawała
opuchlizna.
− Hej, co ci się stało?
− Eh, wolałabym o tym nie rozmawiać.
− Chociaż zrób sobie zimny okład. To nie wygląda dobrze.
I chyba bardzo boli.
− Cholernie − przyznała.
Potem poszła do kuchni i przyniosła sobie w ręczniku lód.
Ja zwolniłem jej kanapę, położyła się, w ciszy przyciskała okład do oka i
paliła papierosa.
− Natasha?
− Tak?
− Może opowiesz mi coś o sobie? − poprosiłem, siadając,
jak i ona przedtem, na podłodze.
− OK... − zaczęła niepewnie. − Jestem Natasha Vasiliova,
mam metr siedemdziesiąt siedem wzrostu, sześćdziesiąt cztery kilo wagi.
Urodziłam się w Moskwie. Mieszkałam tam przez pięć pierwszych lata życia. Umiem
rosyjski, bo używamy go nadal w domu. Poza tym, mam trzy siostry i brata.
Jestem najstarsza, potem Anastasia: czternaście lat; Valentina; jedenaście lat;
Anton: siedem lat i Vica: trzy lata. Vica to moja ulubiona siostra. Nazywa mnie
„Tasha”, rysuje mi laurki, chce, żebym zaplatała jej warkoczyki i opowiadała
bajki.
Nastasha mówiła wpatrzona w sufit, rozczulona, i co
pewien czas wydychała dym.
− Nie wiedziałem, że masz tak liczne rodzeństwo.
− A chcesz ich zobaczyć?
− Jak?
− Na zdjęciu.
Natasha kazała mi podać jej torebkę, zgasiła papierosa w
popielniczce i sięgnęła po portfel, gdzie była fotografia, przedstawiająca ją,
jej siostry i brata.
− Wszyscy jesteście podobni − stwierdziłem, mieli
identyczny kształt twarzy, przypominający serce, jasną karnację i wielkie,
zielone, przestraszone oczy.
− Ja, Anastasia, Valentina, Anton. I Vica, prawda, że
urocza? − pytała, wskazując dziewczynkę z dwoma warkoczykami i kolorowymi
kokardkami we włosach.
− Tak, urocza.
− Wiesz, co? Chciałabym mieć dziecko, dziewczynkę, taką
uroczą, jak Vica. Kochałabym ją całym sercem. Ale nie rozpieszczała. Uczyłabym,
co jest dobre, a co jest złe.
− Yhm.
− Moooz, a ty? − zapytała z powagą. − Chciałbyś kiedyś
mieć dzieci?
− Nie wiem − powiedziałem szczerze. − Nie chodzi o to, że
się nad tym nie zastanawiam, zastanawiam się, czasami... Nie wiem po prostu,
przede wszystkim musiałbym mieć z kim.
− A Annie?
− Nie rozmawialiśmy o tym nigdy, ja i Annie...
− Tak?
− Nie. Nic. Nasza znajomość nie jest jeszcze na takim
poziomie − rzuciłem nieprzemyślanie.
− Ach, rozumiem. Nie pieprzycie się − wywnioskowała
Natasha i podniosła się do pozycji siedzącej, czym wystraszyła kota. − Annie
nie chce? Bo to grzech? Czy ty nie chcesz?
− Ja chcę...
Nie wiedziałem, czemu o tym opowiadam, to nie była jej
sprawa. W jednej chwili poczułem dziwne napięcie w całym ciele. A potem
skoncentrowało się ono w moich majtkach. Nie podobała mi się ta rozmowa. Nie
prowadziła do niczego dobrego. Natasha siedziała z opuchniętym okiem i
cierpiała z bólu, czemu w takim momencie sprowadzała wszystko do seksu?
− Czyli to Annie nie chce. Wiesz, ja mogę ci pokazać, co
zrobić, żeby zechciała, mogę ci pokazać, jak rozpalić zmysły dziewczyny...
Czy dotarło do mnie w ogóle znaczenie tej propozycji? Nie
byłem pewien. I tak przystałbym na wszystko. Chwilowo logiczne myślenie było mi
obce, nieważne, co wydarzy się potem, nieważne jak bolesne okazałyby się
konsekwencje, byle tylko Natasha pokazała to, o czym wspominała... Powoli
podniosłem wzrok, a ona poklepała miejsce na kanapie obok siebie. I przesiadłem
się tam, a jej bliskość wywoływała we mnie dreszcze.
− OK − powiedziałem i wiedziałem, że cokolwiek wydarzy
się potem, miała na to moje pełne przyzwolenie.
− Nie denerwuj się, mam zamiar pokazać ci wszystko krok
po kroku. Dzisiaj jestem twoją nauczycielką. Wiem, że jeszcze nigdy tego nie
robiłeś, Moooz − chichotała, czym zawstydzała mnie tylko, a później zabrała się
za konkrety. − Jeżeli chcesz rozpalić zmysły dziewczyny, na początku pocałuj
ją, delikatnie. − Natasha zbliżyła się, lekko muskając moje usta swoimi. − A
potem... z pasją − dodała.
I połączyliśmy się w zmysłowym pocałunku. Było o wiele
lepiej niż z Annie, nie tak dziecinnie i niewinnie, a dziko, jakbyśmy walczyli,
jakbyśmy chcieli zjeść się wzajemnie. Natasha wplotła dłonie w moje włosy, a
jej usta i język smakowały tytoniowym dymem. Nie przeszkadzało mi to. Nie
czekałem na kolejne instrukcje. Zupełnie odruchowo chwyciłem jej piersi i pieściłem
przez bluzkę. Natasha dyszała głośno, czym dodatkowo mnie podniecała.
− I co potem? − zapytałem, odrywając usta od jej ust.
− A potem... Rozbieracie się. Do naga − wydyszała i
jednym, zwinnym ruchem pozbawiła mnie koszulki.
Nie czekając na nic, dobrała się do moich spodni, ciągnąc
je w dół z majtkami i zawołała „o wiele większy niż przypuszczałam!”.
− Do naga − powtórzyłem.
Rozbieranie Natashy nie poszło mi tak prosto, jak jej
mnie, rozpięcie stanika okazało się małym problemem, a jeansy były zbyt
obcisłe, by zdjąć je jednym ruchem. Ale po chwili leżeliśmy nadzy, kompletnie
nadzy.
− A potem pieść piersi: masuj, ssij, podgryzaj, schodź
coraz niżej i niżej − komenderowała, a ja posłusznie robiłem to wszystko,
zachwycając się pięknem jej ciała.
Natasha reagowała na każdą pieszczotę, pojękiwała, wiła
się i wyginała. Wydawało mi się, że nigdy nie oderwę dłoni od tych niewielkich
piersi i stwardniałych sutków. Natomiast językiem kreśliłem linie na jej
brzuchu, aż doszedłem do wzgórka łonowego.
− A potem?
Natasha nie potrafiła nic powiedzieć. Rozkosz odebrała
jej głos, policzki zaczerwieniły się, po czole spływały strużki potu.
− P... Poliż tam! − wykrzyczała.
Powoli niecierpliwiłem się, by wreszcie w nią wejść,
doprowadzać ją na szczyty rozkoszy, słuchając jej jęków. Lecz, skoro tego
chciała, językiem powędrowałem w to intymne miejsce. Natasha nie kontrolowała
się, przeklinała, wołała: „Pieprz mnie! Proszę! Pieprz!”. I wszedłem w nią
zdecydowanie, co wyrwało z jej piersi krzyk rozkoszy. Później cały czas
krzyczała w ekstazie, zgraliśmy się, trzymaliśmy rytm. Nie martwiliśmy się, że
w każdym momencie może przyjść William i nas przyłapać. Nigdy dotąd nie
przeżyłem czegoś tak cudownego, nie czułem większego spełnienia niż wtedy, jak
już było po wszystkim. Nie odzywaliśmy się, przez pewien czas dyszeliśmy, a
potem uspokoiliśmy oddechy, pot powoli wysychał z naszych ciał, rozkoszowaliśmy
się spokojem. Natasha, głaskała mnie po głowie, kiedy wtuliłem twarz w jej
piersi i tym swoim niskim głosem powiedziała ze zrezygnowaniem:
− Moooz, chyba się w tobie zakochałam.
The Smiths - Nowhere fast
I jakby ktoś był zainteresowany tym przewrotnym tekstem autorstwa Morrissey'a z polskim tłumaczeniem: