THE QUEEN IS DEAD
Do wakacji
zostało niewiele czasu i cieszyło mnie to wyjątkowo. Nie tylko z tego powodu,
że nie lubiłem szkoły, cieszyło mnie to, bo oznaczało niewidywanie Annie.
Naprawdę było mi przykro, że nasza relacja tak się skończyła. Ale wiedziałem,
że dobrze zrobiłem, nie wypierając się swoich uczuć do Natashy. Ja i Annie po
prostu nie pasowaliśmy do siebie, dopiero to do mnie dotarło. Ona starała się
sprostać moim oczekiwaniom. Nieustannie pozostawała czujna, by przypadkowo nie
powiedzieć czegokolwiek, co nie spodoba mi się, czy po prostu, czego nie
zrozumiem. A przecież nie chodzi o to, by się zmieniała i udawała kogoś, kim
nie była. Może wierzyłem, że sama dojdzie do podobnego wniosku. Może jedynie
pocieszałem się takim myśleniem. Nie wiedziałem. Ale czułem się winny, kiedy
Annie przychodziła na lekcje z podkrążonymi od płaczu oczami. Nigdy nie
popatrzyła w moim kierunku. Nigdy więcej nie zaszczyciła chociażby zwykłym
„cześć”. Nigdy.
Aż wreszcie
rozpoczęły się wakacje. I wbrew pozorom nie oznaczało to dla mnie wolnego
czasu. Przeciwnie, wydawało mi się, że nigdy jeszcze nie byłem tak zapracowany.
Całymi dniami przygotowaliśmy z chłopakami nowe kawałki. Na swoim drugim
występie zaśpiewałem „Sister, I'm a poet” i zadedykowałem tę piosenkę mojej
siostrze, potem „I am two people”, gdzie opowiedziałem o tym, że czasami czuję
się, jakbym był człowiekiem o odmiennych twarzach i żadna z nich nie wydawała się
godna poznania, a na koniec „Honey, you know where to find me”, co rozruszało
ludzi. Wiele czasu spędzałem z zespołem. Zwłaszcza, od kiedy Natasha zatrudniła
się w jednej z tych wiecznie zimnych i ciemnych fabryk, w której zazwyczaj
znikała na kilka nocy z rzędu. Nie wiedziałem, czym konkretnie się zajmowała,
nigdy o tym nie opowiadała, wspominała tylko, że obsługiwała maszyny. Czasami
przyjeżdżałem tam i w mroku nocy obserwowałem oświetlone okna. Dookoła
rozciągały się opuszczone tereny i wyły bezpańskie psy. Nie przeszkadzała mi
złowroga cisza, mogłem tak stać godzinami i wyobrażać sobie Natashę obsługującą
maszyny, mimo zimna, ocierającą pot z czoła. Nigdy nie powiedziałem jej o
swoich nocnych obserwacjach fabryki. Natasha wielu rzeczy nie wiedziała o mnie.
Ja wielu rzeczy nie wiedziałem o Natashy. To dziwne. Chociaż spotykaliśmy się
często i rozmawialiśmy bardzo, bardzo dużo, tak niewiele o sobie wiedzieliśmy.
Czasami to były istotne kwestie. Natasha nie powiedziała mi, gdzie mieszkała,
tylko tyle, że gdzieś w dzielnicy Gorton. Pewnego razu dotarło do mnie, że
gdybym chciał ją odwiedzić, nie miałbym jak. A to wydawało mi się dość
podejrzane. Jednakże potem stwierdziłem, że sam nie wspominam jej w rozmowach o
moim adresie, bo niby po co? Nie zapraszaliśmy się do siebie, spotykaliśmy się
w mieście, spaliśmy u Williama i tyle.
Kiedy
mieliśmy czas, po próbach organizowaliśmy wycieczki nad jezioro, a jeden raz
stał się tym szczególnie zapamiętanym. Czerwiec, to było bezchmurne, ciepłe
popołudnie. Na plaży rozłożyliśmy koc i rozsiedliśmy się wszyscy w koło, jak na
spotkaniu sekretnego stowarzyszenia. Skoro William, Jeff, Benny i Gordon
zrzucili koszulki, też tak zrobiłem. Candy miała bikini, Natasha zwykły jednoczęściowy
kostium w czarnym kolorze, mimo to, gdy leżała podparta na boku i paliła
papierosa, wyglądała o wiele seksowniej. Nie nudziliśmy się, graliśmy w karty i
rozmawialiśmy o systemie monarchicznym. Wszyscy byliśmy przeciwnikami królowej
i uważaliśmy, że jej władza powoduje jedynie społeczne dysproporcje. Ta rozmowa
pochłonęła nas na pewien czas. A potem poczułem potrzebę rozprostowania nóg, spokojnym
krokiem przeszedłem się do pomostu i z powrotem. Woda skrzyła się, nikt nie zanurzał
się więcej niż po kolona, tak jak i ja. Zimno powodowało odrętwienie i ciała i
umysłu. Chociaż to nieprzyjemne, sprawia, że nie myślisz o niczym innym,
jeszcze nieprzyjemniejszym, czy też przeciwnie, po prostu o niczym. Aż wreszcie
wybiegłem z wody i stopniowo wróciło czucie. Natasha siedziała w mojej
koszulce, a z jej ust dobiegło do mnie przyciszone „Morrissey”. No tak,
wystarczy na moment zniknąć, by być obgadanym.
− Ale my cię nie obgadywaliśmy − tłumaczył William. −
Natasha po prostu sprawdzała, czy dobrze brzmiałoby to nazwisko z jej imieniem.
− Nieprawda! − zawołała, zmieszana, chyba po raz pierwszy w
życiu!
A objawiało się to tak, że odwracała ode mnie spłoszony
wzrok w poszukiwaniu swojej paczki papierosów.
− Nie przypominam sobie, żebym poprosił cię o rękę − stwierdziłem.
Często przekomarzaliśmy się, obrażaliśmy się wzajemnie w
żartach i obrzucaliśmy uszczypliwymi uwagami.
− I tak powiedziałabym „nie”.
− Yhm, cieszę się, że wiesz, jaka okropna byłaby z ciebie
żona i oszczędzisz mi tego.
− Pfff, to ty byłbyś okropnym mężem. Nie wytrzymałabym
z takim miesiąca, spakowałabym mu rzeczy i wysłała go do diabła.
Natasha bezlitośnie celowała w czułe punkty. I chociaż
denerwowała mnie tym, nie mogłem nigdy mieć jej tego za złe, czy pokazać, że
zabolało, bo to była tylko zabawa. Mimo że opierała się o szczerość.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć i po prostu rzuciłem w
Natashę pustym pudełkiem po ciastkach. Gdyby nie William, który ją przytrzymał,
ja bym w zamian dostał z puszki piwa...
− Dość! − interweniowała Candy. − Wszyscy jesteśmy jak
rodzina i powinniśmy nosić jednakowe nazwisko!
Dopiero wtedy zaczęła się szopka. Wszyscy powtarzali po
kolei: Candy Morrissey, William Morrissey, Jeff Morrissey, Benny Morrissey,
Gordon Morrissey.
− Nie mam zamiaru dawać nikomu nazwiska!
− Stevie, jesteś dziś wyjątkowo narwany! I wiesz co,
powinieneś ochłonąć. Nie uważacie, że powinien ochłonąć? − pytał William,
patrząc porozumiewawczo na pozostałych.
A potem nachylił się, by powiedzieć coś na ucho Jeffowi,
ten natomiast przekazał to Gordonowi. Wszyscy trzej niespodziewanie złapali
mnie i przenieśli na pomost. Już wiedziałem, co zamierzali...
− Nie! Nie wrzucicie mnie! Nie zrobicie tego! − wydzierałem
się z przerażeniem.
Niestety, opór z mojej strony tylko ich podjudzał. Mimo to
przez pewien czas szarpaliśmy się, przyciągając wzrok innych i wprawialiśmy
pomost w lekkie drżenie. Aż wreszcie dotarło do mnie, że nie mam żadnych szans
i tak po prostu przestałem walczyć, po chwili poczułem tego konsekwencje.
William, Jeff i Gordon wrzucili mnie po poprzednim rozhuśtaniu. Woda znowu
odebrała mi czucie w całym ciele. Zimno wprawiało w odrętwienie. Chłopacy nadal
stali na pomoście i kpili ze mnie. Naprawdę nie widzieli, że zabrakło mi tchu,
że nie mogłem ruszyć w kierunku brzegu, chociaż tu nie było głęboko, że jedyne,
co czułem, to miliony igieł w moim ciele?
− Ej, chyba przesadziliśmy! − przyznał w pewnym momencie
William.
− No co ty, tylko chce nas nabrać − rzekł zaraz potem Jeff.
− Steven to taki żartowniś − dodał Gordon i powstrzymał
Williama, gotowego do roli ratownika.
Lecz w tym samym momencie pojawiła się Natasha. Wszystko
potoczyło się tak szybko. Bez zastanowienia skoczyła z pomostu i znalazła się
obok mnie.
− Ohhh, Moz, tak się bałam, myślałam, że się topisz! −
powtarzała, oplatając mnie ramionami.
Kiedy tak staliśmy, wtuleni w siebie, zrobiło się cieplej.
− I ty, ty chciałaś mnie ratować, chociaż nie umiesz
pływać?!
− Nie chciałam cię ratować.
− Więc co tu robisz?
Natasha popatrzyła mi prosto w oczy i powiedziała
zasiniałymi wargami, ze zdziwieniem, że niczego nie rozumiem:
− Jaaa... chciałam być przy tobie.
***
Pewnego
dnia podczas obiadu w moim domu rozległ się dzwonek do drzwi. Niezadowolona, że
ktokolwiek przeszkadza jej w jedzeniu, mama poszła otworzyć.
− O, dzień dobry pięknej pani - zawołał intruz, całując ją
w rękę. − Ja do Stevie'ego.
− Steven!
Tak więc odrywając się od obiadu, podszedłem do drzwi.
Oczywiście wiedziałem, kto to ten intruz. Nie dość, że William zachowywał
się w stosunku do mojej mamy jakby walczył o względy przyszłej teściowej, w
dodatku jeszcze nazywał mnie zdrobnieniem.
− Co ty tu robisz? − zapytałem, niemalże szeptem, by
nikt nas nie słyszał.
William stał oparty o futrynę i wpatrywał się we mnie z
chytrym uśmiechem, takim, co czasami rozbawiał, a czasami przerażał.
Zdecydowanie, w tym przypadku przerażał.
− C'mon, jedziemy do Londynu.
− Co?
− Na Music Rock Fest.
− O wow, jedziesz?
− No, ty też jedziesz.
− Jaaak???
− Stevie, jesteś czasami po prostu przeuroczy, moim
motorem, zakładaj drugi kask i wskakuj.
Rzeczywiście, obok był zaparkowany motor.
− Yhm, sam nie wiem...
− Steven, poproś kolegę do kuchni, niech też zje! -
zawołała mama.
William w jednej chwili znalazł się w środku.
− Och, pani wybaczy, nie dzisiaj, spieszymy się, bo
jedziemy do Londynu - rzekł jakby nigdy nic, a potem dodał w kierunku mojej
siostry: - Cześć, Jacqueline.
− Cześć...
− Jak to: do Londynu? - pytała mama.
− Na Music Rock Fest.
Przez kolejne kilka minut William tłumaczył jej, co to
jest, bo niewiele wiedziała o muzycznych festiwalach.
Ja za to wrzuciłem do torby trochę pieniędzy, legitymację,
notatnik z piórem i cieplejszy sweter.
− Jak wy wrócicie? - wypytywała zaaferowana mama.
Nie dziwne, do niedawna nigdzie nie wychodziłem, może
ostatnio więcej, lecz i tak nie były to dalekie wyprawy. Ja sam czułem się tym niezmiernie
przejęty.
− No, też motorem - wyjaśnił William i to był błąd.
− Co?! O nie, Steven nigdzie nie jedzie, nie zgadzam się -
powtarzała mama z przerażeniem.
Nie poddała się namowom Williama, że naprawdę dobrze jeździ
i nie jest to wcale, a wcale niebezpieczne. Ale jeżeli chciała mnie zatrzymać,
to nie miała szans. Nie zauważyła kiedy, a byłem gotowy do drogi.
− Pa, mamo! - rzuciłem, wypadając z domu, po prostu
uciekłem.
W pośpiechu włożyliśmy kaski i wskoczyliśmy na motor. Początkowo
czułem się trochę dziwnie chwytając się kurczowo Williama, jak gdyby oplatając
go ramionami. Przez kuchenne okno mama krzyczała coś jeszcze, lecz zagłuszył ją
silnik. Nie jechałem nigdy przedtem motorem. To było nowe przeżycie, nowe i
przerażające. Ledwie ruszyliśmy wydawało mi się, że rozbijemy się, zderzymy,
czy nie wyrobimy na najbliższym zakręcie. Nie wiedziałem, po co tak pędzimy.
William też chyba nigdy tak nie jeździł. Co go opętało? Czy robił to specjalnie,
żeby mnie wystraszyć?
− Willie, niepotrzebnie tak się spieszymy!
− Eeee, nie słyszę cię!
Rzeczywiście, zagłuszał mnie uliczny ruch. Tak więc byłem
zmuszony nachylić się i wykrzyczeć Williamowi na ucho:
− Zwooolnij!!!
− Stevie, nie panikuj, po prostu trzymaj się! OK?
A potem jeszcze przyspieszył. Nie pozostawało mi nic
innego, jak opleść go ramionami tak ciasno, by oprzeć się całą klatką o jego
plecy. Ale, o dziwo, wtedy naprawdę poczułem się bezpiecznie. Aż wreszcie
wydostaliśmy się z ponurego, pełnego spalin i smutku Manchesteru. Stopniowo
znana mi okolica zwalniała miejsce dzikim krajobrazom przedmieść, małym
wioskom, polom, łąkom i lasom. A to wszystko było tak przejmujące! W pewnym
momencie William zatrzymał się na stacji benzynowej przy wyjeździe z
niewielkiego, prowincjonalnego miasteczka. Dookoła znajdowały się jedynie
opuszczone budynki, w powietrzu unosił się kurz i czuć było moczem. W sklepie,
przy którym kręcił się stary pijak, kupiliśmy sobie zapas jedzenia i posililiśmy
się, stając oparci o motor i opowiadając kawały. William palił papierosa. Potem
nie spieszyliśmy się tak. Ze spokojem dotarliśmy do Londynu późnym popołudniem.
To był mój pierwszy pobyt w stolicy. Tu wszystko wydawało się większe niż w
Manchesterze, szersze, czystsze, zadbane. Ulice tętniły życiem. Wszędzie
dookoła panował gwar i swoboda, świeciły latarnie, neony. Tu wszyscy nosili, co
chcieli, ekscentryczne ciuchy, fryzury, tatuaże. Nie wiedziałem, na czym
zatrzymać wzrok, by nie przeoczyć czegoś innego, równie interesującego. A serce
biło mi zdecydowanie za szybko. William kpił z tego zachwytu. Jak przyznał się
potem, sam był w Londynie wiele razy i nie ponosiły go aż tak emocje, mimo to,
skoro mieliśmy jeszcze trochę czasu, postanowił zrobić rundkę po mieście i pokazać
mi ciekawsze obiekty. Tak więc przejechaliśmy przez London Bridge, widzieliśmy
Big Ben, Piccadilly i w ekspresowym tempie weszliśmy do kilku muzycznych
sklepów. Przez zwiedzanie dotarliśmy do sceny dopiero około godzinę od
rozpoczęcia. Nie mieliśmy szans na przepchanie się do pierwszego rzędu, mimo to
i tak staliśmy mniej-więcej pośrodku. Ze wszystkich stron napierali na mnie
ludzie, lecz nie przejmowałem się tym. Ważniejsze było, by nie zgubić Williama.
Nie wiadomo, jak byśmy potem na siebie trafili... Ale pilnowaliśmy siebie
wzajemnie i nie traciliśmy z oczu, niecierpliwi i rozemocjonowani. Aż wreszcie
rozpoczął się koncert. Na scenie pojawiali się po kolei i znani muzycy jak Pink
Floyd, Led Zeppelin, czy The Cure, i ci początkujący, którzy też brzmieli
wspaniale. Przez cały czas koncertu, i ja, i William stawaliśmy na placach,
podskakiwaliśmy, podnosiliśmy się wzajemnie, byle widzieć więcej, a przy tym
krzyczeliśmy, jakbyśmy mieli zaraz zedrzeć sobie gardła i popijaliśmy piwo. W
głowie kręciło mi się z emocji i z pomieszania zmysłów. Moje uszy pochłaniała
muzyka. Moje oczy zajmowały starania, by zobaczyć na scenie chociażby zarysy
sylwetek migających w kolorowych reflektorach. Moje myśli wirowały. Nie
wierzyłem, że upłynęły tak trzy godziny, dla mnie był to zaledwie moment. Ale
wariactwo rozpoczęło się dopiero później. Tłum nie chciał się rozejść, wszyscy
pchali się, wykrzykiwali niezrozumiałe teksty swoimi przepitymi głosami,
wszczynali awantury.
− Willie, jak my mamy się stąd wydostać? − zapytałem z
przerażeniem.
Ktoś wbiegł we mnie z impetem. Ktoś oblał piwem. Ktoś
niespodziewanie złapał za ramiona i szarpał. William bez wahania walnął go w
twarz i obrzucił przekleństwami.
− E tam, zaraz trochę się tu rozluźni! − zapewniał, pełen
optymizmu.
Kolejny nietrzeźwy w tym momencie natarł na niego z tyłu i
otoczył ramionami, jak ja przedtem na motorze. William zrzucił go z siebie,
gotowy odeprzeć atak, lecz ledwie przyjrzał mu się, zawołał z niedowierzaniem:
− O kurwa, Johnny!
I wyściskali się jak prawdziwi przyjaciele. A potem zostaliśmy
sobie przedstawieni „to Johnny, a to Stevie, wokalista w moim zespole”, przywitaliśmy
się dość obojętnie:
− Cześć. Will wspominał mi, że szuka wokalisty, tak
naprawdę to też szukam.
− Aha.
− Johnny jest gitarzystą i sporo komponuje. No i też
zakłada zespół - dodał zaraz William.
Nie zareagowałem, bo w tym momencie obok pojawiła się
roześmiana szatynka i zawisła Johnny’emu na szyi.
− Och, tu jesteś! - zawołała, cmokając go w policzek, a po
chwili została przez niego przedstawiona jako po prostu Angie.
Niesamowite, że byli do siebie tak podobni, oboje drobni,
niewielkiego wzrostu, energiczni.
− Jak nigdzie się nie spieszycie, to zapraszam na
imprezę, wpada kilku moich kumpli, popijemy - proponował Johnny.
Ja i William wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenie „czemu
nie?”. Gdybym był sam, nie wybrałbym się na imprezę do kogoś, kogo spotykam po
raz pierwszy w życiu. Ale nie byłem. A przyjaciele Williama to i moi
przyjaciele. Angie powtarzała, że chce jej się siku. Nie traciliśmy czasu,
przepychając się, wyszliśmy wreszcie z dzikiego tłumu i odetchnęliśmy świeżym
powietrzem. Noce w Londynie były i tak cieplejsze niż w Manchesterze. Nasi
przyjaciele wracali metrem, my znowu wskoczyliśmy na motor i spotkaliśmy się
wszyscy obok bloku, gdzie od niedawna zamieszkali. Już niebawem przekonałem
się, że pojęcie „kilku kumpli” to pojęcie względne. Przez cały czas schodzili
się ludzie, niewielkie dwa pokoje szybko wypełniły się po brzegi, więc
niektórzy siedzieli w kuchni, niektórzy w kiblu, co nikogo nie dziwiło. Wszyscy
zajadali się przekąskami i pili litry piwa. Muzyka rozbrzmiewała głośno, do
drzwi zapukała zdenerwowana sąsiadka, nikt nic sobie z tego nie zrobił. William
krążył pomiędzy pomieszczaniami, z każdym po kolei zapoznając się i
rozmawiając. Ja nigdy nie byłem duszą towarzystwa, w związku z tym znalazłem
miejsce na kanapie i też piłem piwo. Aż w pewnym momencie dosiadł się do mnie
Johnny. Jak się okazało, pochodził z Manchesteru, zaraz po szkole wyprowadził
się do stolicy, bo tu muzyczne perspektywy wydawały się większe i zapoznał
Angie. Niepewnie poprosiłem go, by zagrał coś. Johnny komponował genialne kawałki
i technicznie był o wiele lepszy od The Nosebleeds. A tak poza tym zachowywał się
skromnie. Później zagrał kilka znanych piosenek, bym też popisał się swoim
wokalnym talentem. Mimo że wypiłem naraz kilka butelek piwa, czyli więcej niż w
całym dotychczasowym życiu, i tak szło mi nieźle. Johnny żartował:
− Jeżeli znudzi ci się Will, dołącz do mnie, chcę cię w moim
zespole.
− OK. OK, zapamiętam − tylko tyle mogłem mu powiedzieć, nie
zamierzałem nigdy opuszczać Williama i pozostałych.
Tego wieczoru chyba naprawdę za dużo wypiłem, nigdy jeszcze
nie czułem się tak swobodnie. Mimo że kręciło mi się w głowie i nogi wydawały
się dziwnie miękkie, podobało mi się to wrażenie, że nic nie jest zupełnie
rzeczywiste. Rzekomo życie odróżnia od snu to, że nigdy nie pamiętamy początku,
lecz przecież nie pamiętamy i początku życia... Johnny zniknął. Pełno obcych
ludzi wirowało dookoła mnie, ich rozmowy tworzyły płynny nieprzerwany gwar,
który dawał mi poczucie, że nie jestem sam. A potem padł koło mnie równie
pijany William.
− Stevie, masz ochotę się przejść?
− Yhm.
Nikomu nic nie powiedzieliśmy, po prostu wymknęliśmy się,
przy drzwiach potykając się o wiadro z białą farbą i wrzuconym w nie pędzlem.
Niestety, trochę rozlało się po podłodze. Ale to przecież nie nasza wina! Skoro
Johnny malował, powinien pochować, co niepotrzebne na imprezie. Nie wiem czemu
zabraliśmy wiadro, a konkretnie ja to zrobiłem. Na dworze świeże nocne
powietrze nieco nas rozbudziło. Powoli ruszyliśmy w dół ulicy, w bladym blasku latarni.
Czasami mijaliśmy pojedyncze. Niewiele rozmawialiśmy. Potem William zapalił
papierosa i zapytał:
− Po co ci ta farba?
− Willie, zrobimy coś szalonego?
− Ale co szalonego?
− Może napiszmy coś na tym bloku.
− Ale co?
− Ale pssstro!
William wpatrywał się we mnie, kiedy tworzyłem po pijaku
prymitywne graffiti. Nie przeszkadzał. Nie kazał mi przestawać. Po chwili na
jednej ze ścian bloku widniał napis: THE
QUEEN IS DEAD, kilka liter było krzywych, kilka rozlało się, mimo to w tym
momencie rozpierała mnie dziwaczna duma. Aż niespodziewanie rozległo się wycie
policyjnych syren. Pewnie ktoś widział nas z okna i zawiadomił odpowiednie
służby... Niezależnie od mojej woli farba wypadła mi z ręki.
− O kurwa, psy, spierdalamy!!! − zawołał William i obaj
rzuciliśmy się pędem prosto w mrok.
Może byłaby szansa na ucieczkę, gdybyśmy rozdzielili się, zamiast
biec obok siebie. Ale nikt nie chciał zostawać sam, czy może nie chciał
zostawiać tego drugiego. Przez cały czas słyszeliśmy zbliżające się kroki, nawoływania
i nie zatrzymywaliśmy się do czasu, kiedy obaj poczuliśmy uderzenie w plecy. I
tak oto po chwili siedzieliśmy w policyjnym wozie zakuci w kajdanki.
***
Wtedy
dotarło do mnie jak ja nienawidzę policji. Owszem, to dobrze, że jest ktoś, kto
strzeże prawa, tylko, czy musi za tym iść nieustanne pokazywanie swojej władzy
poprzez upokarzania i wszelkiego typu nadużycia względem innych? Ja i William
byliśmy winni i oczywiście powinniśmy za to odpowiedzieć. Ale czy naprawdę nie
obyłoby się bez okazywania braku szacunku, zupełnego zrównywania nas z zerem?
− On nic nie zrobił, to ja jestem wszystkiemu winien −
skłamał na komisariacie William.
Nie mogłem zrozumieć, czemu bierze winę na siebie, bo
przecież było wręcz przeciwnie...
− Nieprawda, to ja to napisałem - powiedziałem w przypływie
odwagi i od razu zaczęła się kłótnia.
Nie wiem, czy często dwie osoby upierają się przy winie
zamiast zrzucać ją na siebie wzajemnie. A my robiliśmy to tak zaciekle, że
tylko zirytowaliśmy policjantów. Ostatecznie wrzucili (dosłownie: wrzucili!)
nas do celi i powiedzieli, że zaczekają, aż wytrzeźwiejemy, po czym poszli
sobie, przeklinając. Może alkohol tak na mnie działał, poza tym, nie podobała
mi się perspektywa spędzenia nocy w tym zimnym i ciemnym miejscu, to wszystko
sprawiało, że nie odchodziłem od krat i nie przestawałem krzyczeć za
policjantami, by wracali, chociaż nie wiedziałem, czego miałbym od nich chcieć.
Aż wreszcie zmęczyłem się i uległem prośbom Williama, bym nie wariował. Potem siedzieliśmy obok siebie na podłodze, a ja przez kolejne godziny przelewałem złość na kartki w swoim notesie.
− Stevie, wyluzuj, bądź co bądź, zrobiliśmy coś naprawdę
szalonego.
− Yhm.
Niespodziewanie poczułem, że moje powieki stają się ciężkie
i zrobiło mi się niedobrze. William zaraz to zauważył i pozwolił, bym oparł się
o niego.
− Wszystko OK? - zapytał.
− Willie...
− Tak?
− W sumie... czemu powiedziałeś, że ty to zrobiłeś?
− Nie wiem, po prostu powiedziałem.
− I czemu mnie, nie nikogo innego, zabrałeś do Londynu?
− No... bo jesteś moim kumplem.
− A Jeff, Benny i Gordon to nie twoi kumple?
− Och, nie marudź.
Później zapadła długa cisza.
− Willie, bo ty jesteś dla mnie więcej niż kumplem, jesteś
moim prawdziwym przyjacielem.
− Dzięki.
− I sorry za wpakowanie nas w to gówno.
− OK.
William stał się dziwnie małomówny. Zwykle nadawał bez
przerwy, nigdy nie był taki... sam nie wiem. Może to zmęczenie. Ja też ledwie
podnosiłem powieki i tak na nowo opadające.
− Willie, czemu tak się o mnie troszczysz?
W odpowiedzi rozległo się ciężkie westchnienie.
− Wiesz co, prześpij się trochę, zrobi ci się lepiej.
I po tych słowach, przytulony do boku Williama,
rzeczywiście zapadłem w niespokojny sen. Po to tylko, by zaraz z rana obudził
mnie brzęk kluczy. Wtedy obaj odskoczyliśmy od siebie i ze zdziwieniem spojrzeliśmy
w kierunku otwartych krat. Nie wierzyłem w to, co widzę, stała tam mama.
Niestety, po wczorajszym upiciu się dręczył mnie kac, lecz pomimo fatalnego
samopoczucia podniosłem się z podłogi i zdobyłem na uśmiech. A może był to
tylko krzywy grymas?
− Cz... cześć - powiedziałem jak gdyby nigdy nic i mama,
jak gdyby nigdy nic, milczała, wymierzając mi policzek.
Tak, wreszcie pojawia się Johnny, trochę go postarzyłam i Angie też, no niestety musiałam.
Przy okazji rozdziału zachęcam do posłuchania piosenek Sister, I'm a poet; I am two people i Honey, you know where to find me.
Wstawiam też tytułową piosenkę The queen is dead: