sobota, 3 marca 2018

ROZDZIAŁ VIII

ANYBODY'S HERO NOW

            W dziwnym odrętwieniu szedłem z powrotem do klubu, a potem cuchnącą, odrapaną klatką schodową, do mieszkania Williama. Przemoczone ubrania, jeżeli jeszcze nie wyschły, to ugrzały się ciepłem ciała i nie ziębiły mnie tak. Nie czułem też bólu spowodowanego pobiciem. Nic. Nie myślałem, co powiem, naciskając kilka razy dzwonek i przytrzymując go natarczywie. Wreszcie drzwi się otworzyły, a w nich ukazał się William, mając na sobie jedynie bokserki i trzymając w buzi szczoteczkę do zębów, podczas gdy pasta spływała mu po brodzie.
− Stevie?! – zawołał. – C…co ci się stało?
Z przerażeniem wpatrywał się we mnie i wtedy stwierdziłem, że chyba rzeczywiście nie prezentuję się dobrze.
− Jestem ofiarą zbiorowego gwałtu − powiedziałem z powagą, a kiedy William popatrzył na mnie tak, jakby w to wierzył, dodałem, że żartowałem i opowiedziałem mu pobieżnie o napadzie. Chyba po raz pierwszy mój żart go nie rozbawił. Już po chwili siedziałem w kuchni i obserwowałem, jak ze zdenerwowaniem wyjmuje apteczkę i sprawdza jej zawartość. Nie wiem, kiedy, rzucił gdzieś szczoteczkę, nie wypłukał buzi i nie wytarł brody.
− Może trochę poszczypać − uprzedził mnie, a ja obojętnie wzruszyłem ramionami.
To prawda, szczypało, mimo wszystko nie krzywiłem się i nie jęczałem z bólu, byłem na to po prostu zbyt zmęczony. William zdezynfekował rozcięcie na moim policzku, poszukał plastra i przykleił ostrożnie. Tym poczynaniom przypatrywał się przyczajony na stole Wolfgang.
− Willie, wytrzyj wreszcie tę brodę.
− Co?
− W lustro popatrz.
Tak zrobił.
− O kurwa, jakbym miał spermę na twarzy.
− No, więc to wytrzyj.
William wytarł się ręcznikiem kuchennym, rzucił go gdzieś niedbale, jak przedtem szczoteczkę, i zamilkł. Nie wiedziałem, czemu, od dnia aresztowania w Londynie, czasami stawał się wyciszony, nie odzywał się całymi minutami, a jedynie mierzył mnie nieobecnym wzrokiem.
− Stevie, może ty powinieneś do lekarza iść? − zapytał.
− Nie.
− A może na naszym dyżurze w szpitalu poprosimy kogoś, żeby cię zbadał?
− Nie. Nie przesadzajmy. Tylko daj mi coś suchego na przebranie, OK?
− A, tak, już już.
William przyniósł mi spodnie i koszulkę, nie wyszedł, kiedy się przebierałem, potem zabrał moje mokre rzeczy i rozwiesił w łazience.
− A może mam zadzwonić po Natashę? − zaproponował.
− Tak, powiedz jej, żeby tu przyjechała.
− Spoko.
William podszedł do telefonu, a mnie naszła niespodziewanie myśl:
− Ty znasz jej numer?
− Tak. A co? Ty nie znasz?
− Nie.
− To poproś ją, żeby ci podała.
− A jak odbierze jej ojciec?
Nie doczekałem się odpowiedzi. William i Natasha rozmawiali krótko. Nie odebrał też jej ojciec, a brat.
− Okropnie się wystraszyła, zaraz przyjedzie − poinformował mnie William, a potem ubrał się.
W oczekiwaniu na Natashę nie rozmawialiśmy wiele, wypiliśmy po piwie, a Will dodatkowo wypalił kilka papierosów. Wolfgang zeskoczył ze stołu i podbiegł do drzwi, kiedy rozległo się ich skrzypnięcie. William nigdy nie zamykał mieszkania na klucz, a Natasha nigdy nie naciskała dzwonka i nie pukała, po prostu wchodziła, jakby była u siebie. Natychmiast wpadła do kuchni i, kucając przy mnie, oparła ramiona na moich kolanach.
− Moooz, co się stało? − zapytała.
− To ja zostawiam was samych − rzekł William i zszedł zapewne do klubu.
Natasha czekała niecierpliwie, aż jej wszystko opowiem, nie zmieniając pozycji i nie przestając wpatrywać się we mnie swoimi wielkimi wystraszonymi oczami. A jak już to zrobiłem, bez przerwy pytała, czy nic mi nie jest, czy dobrze się czuję. Nie uspokoiła się, chociaż zapewniałem, że tak. W pewnym momencie, podniosła się i mnie przytuliła.
− To na pewno mój ojciec ich nasłał.
− Ale po co?
− Nie wiem, może boi się, że o wszystkim ci powiedziałam?
− Natasha, najwyższa pora iść z tym na policję.
− Nie!
− To co proponujesz?
Natasha zagryzła wargi. Następnie zapaliła papierosa i spacerowała po kuchni w milczeniu, jak gdyby coś rozważała. Aż wreszcie powiedziała:
− Moz, ucieknijmy stąd.
− C... co?
− Nigdy o tym nie marzyłeś? Nigdy nie marzyłeś, by po prostu uciec, gdzieś, gdzie nikt cię nie zna i nic o tobie nie wie?
− A zespół?
− W Londynie osiągnąłbyś o wiele więcej.
− A szkoła?
Nie wierzyłem, że o to pytam, skoro szkoły nienawidziłem.
− Naprawdę martwisz się o szkołę?
− Nie.
− A więc, w czym problem?
Nie pamiętam, kiedy ostatnio Natasha była czymkolwiek tak podekscytowana, jej oczy błyszczały, policzki nabrały kolorów.
− Nie możemy uciec − powiedziałem stanowczo.
− Dlaczego nie?!
− Dlatego, że... zostało mi jeszcze trzydzieści godzin prac społecznych.
To dziwne, że nie wymieniłem innego powodu. Ten wydawał się jedynym logicznym, wobec którego Natasha nie potrafiła znaleźć kontrargumentu.
− Czyli jeszcze trzy tygodnie − podsumowała. − OK, ucieknijmy za trzy tygodnie.
− Jak to sobie wyobrażasz?
− Podobno masz kolegę w Londynie.
− Ja i Johnny widzieliśmy się raz w życiu.
− No i?
− A co z twoim rodzeństwem, zostawisz ich z ojcem?
− Jestem o nich spokojna, on wyżywa się tylko na mnie.
Natasha usiadła przy stole, schowała twarz w dłoniach i na pewien czas zastygła w bezruchu. Tak mijały minuty. A potem, wyrwana z tego stanu tylko poprzez potrzebę zapalenia kolejnego papierosa, powiedziała:
− Moooz, nie rozumiesz, że ci ludzie nie żartowali? Oni nas zabiją, i ciebie, i mnie. Jestem o tym przekonana.
Nie mogłem w to uwierzyć, jaki ojciec chciałby zabić córkę? Czyżbym już wtedy podejrzewał, że Natasha cały czas kłamała, tylko konsekwentnie odsuwał od siebie te myśli? Ale jej strach był prawdziwy, tego na pewno nie udawała... W kuchni Williama, paląc papierosa za papierosem, bała się o każdy kolejny dzień.
− OK, ucieknijmy... – zgodziłem się wreszcie i sam się przestraszyłem, że wypowiedziałem to głośno.
Natashę znowu wypełniło poprzednie podekscytowanie.
− Naprawdę?
− Naprawdę.
− Oh, Moooz!
Natasha wpadła mi w ramiona.
− Nie wiem, jak to zrobimy, nie mamy w Londynie nikogo bliskiego, nie mamy tam pracy, nie mamy pieniędzy − mówiłem ze zmartwieniem i przeczesywałem palcami jej włosy.
Natasha odsunęła się ode mnie, złapała za policzki i pocałowała w usta.
− Ale mamy siebie − wyszeptała.
Tak, mieliśmy siebie. Tego się trzymaliśmy.

***

Drogi Johnny,

Jak się masz? Co u Ciebie i Angie? Ja nadal z uśmiechem Was wspominam.
Wybacz, że nie odezwałem się wcześniej, niestety, mam tu ostatnio sporo problemów. Pewnie pomyślisz sobie, że przypominam sobie o Was, bo potrzebuję pomocy. Ale to nie zupełnie tak. Chociaż nie odezwałem się przez tyle miesięcy, wiele razy zastanawiałem się, co u Was. Johnny, Ty i tylko Ty możesz mi pomóc. Czy opowiadałem Ci wtedy o mojej dziewczynie Natashy? Ktoś usiłuje zniszczyć naszą miłość, chcąc nie chcąc, staliśmy się współczesnymi Romeo i Julią. Ale mimo wszystko nie zamierzamy się poddać, postanowiliśmy uciec i zamieszkać w Londynie. Natasha ma zaoszczędzonych trochę pieniędzy, poza tym staramy się pożyczyć to tu to tam. Nie wiem, na ile nam wystarczy, życie w stolicy jest dość drogie, więc na pewno też poszukamy sobie pracy. A może znasz kogoś, kto chciałby nas zatrudnić i nie interesowałby się zbytnio naszymi prywatnymi sprawami? A może znasz kogoś, kto chciałby nam wynająć niewielki kącik? Nie pogardzimy niczym. Nigdy nie spodziewałem się znaleźć w tak pokręconej sytuacji i to trochę mnie przerasta. Pewnie William wspominał Ci, że dostaliśmy 200h prac społecznych, wykonujemy je w weekendy w szpitalu, więc idzie to dość wolno. Do końca zostało nam jeszcze 30h, czyli trzy tygodnie. Z tego wynika, że w połowie listopada ja i Natasha powinniśmy być w Londynie.
Johnny, cieszę się, że znowu się spotkamy! A jeżeli przejdziesz na wegetarianizm, to może zastanowię się, czy nie dołączyć do Twojego zespołu, o ile tamta propozycja jest jeszcze nadal aktualna…?

Życzę wszystkiego dobrego i pozdrawiam,
Moz



Drogi Moz!

Nie wyobrażasz sobie, jakim zaskoczeniem był dla mnie Twój list! Bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Rzeczywiście, nie spodziewałem się, że odezwiesz się jeszcze. U mnie i Angie wszystko w porządku, ona dorabia jako kelnerka, a ja nadal formuję zespół i poszukuję ludzi. Naprawdę muszę zrezygnować z jedzenia mięsa, byś do nas dołączył? Eh... stawiasz konkretne warunki, mimo wszystko wiem, że w kwestii muzyki akurat wymagasz nie tylko od innych, a zwłaszcza od siebie. Takich ludzi potrzebuję w swoim zespole. Ostatnio dość sporo tworzę trochę z moimi muzykami: Andy'm Rourke (gitara basowa) i Mike'iem Joyce (wymiata na perkusji!). O ile z Andy'm dobrze się rozumiemy, to Mike jest niestety trochę narwany. Ale to uzdolnieni muzycy. Jak sam widzisz, brak nam nadal wokalisty, znalezienie go zazwyczaj przysparza problemów, bo to tak zwana „twarz zespołu”. Nie każdy się nadaje. Ty się nadajesz. Chyba mogę w imię muzyki wyrzec się kilku kawałków kurczaka? A może idźmy na kompromis, nie wystarczyłoby gdybym po prostu ograniczył mięso? Hm?
William wspominał mi o Waszych pracach społecznych. Przykro mi też czytać o sytuacji Twojej i Twojej dziewczyny. Oczywiście, pomożemy Wam, ja i Angie. Na początku możecie zamieszkać u nas, a potem zastanowimy się, co robić. W Londynie nie tak trudno o znalezienie pracy, nie powinno być z tym kłopotu. Proszę, zadzwoń do mnie, jak już będziecie wiedzieli, kiedy konkretnie przyjedziecie, ja i Angie przywitamy Was na stacji, a przedtem jeszcze pochowamy w domu wszystkie farby, żebyś nie nabazgrał znowu niczego głupiego:)

Trzymaj się! Życzę powodzenia,
Johnny Marr

***

            W ostatnich dniach oboje, i ja i Natasha, byliśmy poddenerwowani. Bez powodu krzyczeliśmy na siebie wzajemnie, stroiliśmy fochy, a potem przepraszaliśmy się i wszystko wracało do normy. Na chwilę. Na jakiś czas. Uciekanie do Londynu nadal wydawało mi się szalonym pomysłem. Ale byłem gotowy to zrobić, dla Natashy. Pozostanie w Manchesterze przerażało ją, sprawiało, że panikowała i traciła zdolność samokontroli. Kiedy tylko pojawiał się problem, czy to z pieniędzmi, czy z terminem wyjazdu, zaczynała więcej palić i więcej pić. Ze smutkiem obserwowałem piętno odciśnięte w jej twarzy przez stres ostatnich miesięcy i docierało do mnie, że postarzała się jakby o dobrych kilka lat. Nie przeszkadzało mi to, po prostu niepokoiło. Może wierzyłem, że po ucieczce do Londynu Natasha dojdzie do siebie. Niecierpliwi, liczyliśmy dni. Podczas weekendowych dyżurów w szpitalu, denerwowałem się, że tylko to trzyma mnie jeszcze Manchesterze. Cholerne graffiti! Ale gdybym nie wybrał się wtedy do stolicy, nigdy nie poznałbym Johnny'ego, a ta znajomość okazała się w tej sytuacji przydatna. Po wysłaniu listu nie spodziewałem się tak ciepłej reakcji. Natomiast, kiedy przeczytałem odpowiedź Williamowi, zawołał: cały Johnny! William i Johnny byli w pewnym sensie podobni, mimo to wiedziałem, że nie zastąpią mi jeden drugiego. Poza tym, serce mnie bolało na myśl o opuszczeniu The Nosebleeds.
            Pewnego dnia wybraliśmy się z Willem do banku. Tak, poprosiłem go o pożyczkę, lecz nie podejrzewałem, że odda mi wszystko, co ma… Po przeliczeniu pieniędzy, byłem w szoku, bo wiedziałem, że pewnie sam ich potrzebuje. A William tłumaczył się jeszcze:
− Niestety, mam tylko tyle...
− Will!
Potem, w odpowiedzi uderzyłem go lekko w bok. Nie mogłem znaleźć właściwych słów. Nie wiedziałem, jak okazać wdzięczność. William przeszedł z tym po prostu do porządku dziennego.
− Stevie, pójdziemy na piwo? Ja stawiam − zaproponował.
Tak zrobiliśmy, poszliśmy.
            Nieustannie czułem się winny, że zostawiam zespół, że zostawiam dom. Chłopakom z The Nosebleeds powiedziałem o swojej ucieczce, rodzinie nie, bo wiedziałem, że mama i siostra zrobiłyby wszystko, by mnie powstrzymać. Tak więc napisałem list i postanowiłem zostawić go w domu w dniu wyjazdu. Nie zaplanowałem też pożegnania z fanami, których cały czas przybywało. W pierwszych dniach listopada zagraliśmy kolejny koncert w Universe, a fani nie wiedzieli, że to ostatni raz, kiedy mnie tu zastali. Nie ukrywam, czułem się tak, jakbym oszukiwał tych wszystkich młodych ludzi zgromadzonych przy scenie, którzy chcieli, bym tu był i opowiadał swoim tekstem, co mam w sercu. W zamian rzucali mi prezenty, kwiaty, liściki z wszelkimi wyznaniami, prosili o bis, a ja nie powiedziałem im, że odchodzę, po raz pierwszy nie byłem z nimi zupełnie szczery.
            Już po koncercie poszliśmy całym zespołem do mieszkania Williama i przywitaliśmy czekające tam na nas dziewczyny: Natasha i Candy, siedzące na kanapie, plotkowały o czymś, chichotały i głaskały kota. Przez moment wydawało mi się, że wszystko znowu jest jak kiedyś, beztrosko. William ułożył się na podłodze, obok magnetofonu z kasetami, każdy robił, co chciał, rozmawialiśmy, piliśmy, graliśmy w gry w przyjemnej, wręcz rodzinnej atmosferze, jaka zwykle panowała w naszym zespole. Ktoś opowiedział kawał. Ktoś rozlał piwo. Ktoś się popłakał, tak, to był Gordon, wylewając łzy i wytykając mnie palcami, zapytał:
− Co zrobiliśmy nie tak? Co, do kurwy? Przecież spełniliśmy wszystkie warunki: pisaliśmy muzykę tylko do twoich tekstów, stawaliśmy się znani. Więc czemu, czemu nas zostawiasz?! − lamentował.
Gordon sporo wypił, wszyscy o tym wiedzieliśmy.
− Przykro mi, tak po prostu musi być − odpowiedziałem.
− Nie, tak nie musi być, tylko ty chcesz, żeby tak było! − krzyczał na mnie.
Nie mogłem powiedzieć, że tego nie chcę, co nie oznaczało, że było to proste.
− Gordon, wyluzuj − uspokajał go Benny i zabrał mu piwo, by więcej nie pił.
− A wy co? Nic was nie obchodzi nasza kariera? − pytał pijany.
− Ależ obchodzi, my po prostu staramy się zrozumieć Stevena − dodał Jeff.
− Hello, to nie czas na sprzeczki! − zawołał William. − Puszczam „Looking for a kiss”, chcecie zagłuszyć nowojorskie laleczki?*
Ale było za późno, by te subtelne próby powstrzymania nas poskutkowały.
− Gdyby naprawdę mu zależało, to by nie odchodził − ciągnął Gordon.
− Już, wystarczy - poprosiła Natasha. − Moz nie chce was zostawiać, to wszystko moja i tylko moja wina.
Gordon poszedł po kolejne piwo. Już nie płakał, był jedynie zły. A potem oparty o futrynę, rzekł:
− Nieważne, czyja, tak się po prostu nie robi.
− Jeżeli nie wyjedziemy, narazimy się na niebezpieczeństwo − powiedziałem.
− No tak, jak zwykle troszczysz się tylko o siebie, pieprzony egoisto − rzucił w moim kierunku Gordon.
− Jeff, zrób coś! − jęczała Candy.
− Nie pij więcej − poprosiłem Gordona.
Nie poskutkowało, otworzył puszkę, popił kilka łyków i kontynuował:
− Nie potrzebujemy cię, tak naprawdę my też mamy już dość twoich warunków, kaprysów i stawiania wiecznie na swoim. Spadaj. Spierdalaj! Dręcz innych swoim wybujałym ego.
− Gordon! − zawołała Natasha, a ja nie zrobiłem nic, zbyt zraniony wyrzutami przyjaciela, a może tym, że przez tyle czasu trzymał to w sobie, jak gdyby wszystko było OK.
− No! Już, wypierdalaj! − dodał i rzucił we mnie puszką.
Chociaż w odpowiednim momencie odskoczyłem i tak cały ociekałem piwem. Bez chwili zastanowienia wybiegłem z mieszkania, a zaraz po mnie Natasha.
− Och Moz, taaak mi przykro! − powtarzała, gdy wyszliśmy w noc i owiało nas wilgotne, jesienne powietrze.
− Nie znoszę ich! Nie znoszę ich wszystkich! Nie byli nigdy moimi przyjaciółmi, tylko ich udawali! − wrzeszczałem w przypływie furii. − Natasha, mam tylko ciebie.
− Steven Patrick Morrissey. − Niespodziewanie rozległ się głos Williama.
Nie wiedziałem, że wybiegł, żeby nas dogonić. Nie zdziwiłem się tym jednakże.
− Co? − rzuciłem szorstko.
− Natasha, zostawisz nas na moment samych? − zapytał ją, a gdy to zrobiła, oparł dłonie na moich ramionach i dodał: - Stevie, wiesz, że czasami krzywdzimy kogoś po to tylko, byśmy potrafili pozwolić mu odejść, że porzucamy kogoś, byśmy sami nie czuli się przez niego porzuceni, że...
Williamowi załamał się głos. Nie dokończył, po prostu stał i w wpatrywał się we mnie smutnym wzrokiem. Natasha obok popalała papierosa.
− Ja przepraszam, naprawdę nigdy nie zamierzałem od was odchodzić.
− Wiem. Wiem też, że z Johnnym możesz osiągnąć o wiele więcej niż z nami.
− Ale i ty możesz osiągnąć sukces.
− No pewnie!
− Och, przecież to nie koniec, a wy zaraz się popłaczecie! − zawołała Natasha i po raz pierwszy od dawna zobaczyliśmy w jej twarzy nadzieję.

***

            A potem wszystko się pokomplikowało, życie na nowo udowodniło, że jest po prostu przewrotne, spadliśmy ze szczytu euforii na niziny rozpaczy.
− Co zrobimy? − pytała Natasha wpatrzona we mnie z przerażeniem w oczach.
Niestety, zawiodła się na szkolnych przyjaciołach, od których zamierzała wyciągnąć trochę pieniędzy, wszyscy mieli inne wydatki. A może po prostu zbyli Natashę, bo nie wiedzieli, kiedy i czy im odda? Nie wnikaliśmy w to.
− Coś wymyślę − powiedziałem, by jakoś ją pocieszyć, uspokoić, lecz chyba jej nie przekonałem.
− A pieniądze od Williama? Czy to nie wystarczy? Hm?
− Na pewien czas wystarczy, tylko: co potem? Jak poradzimy sobie w Londynie bez pieniędzy? Tak po prostu wrócimy do domu?
− O nie, nie chcę tu wracać, nigdy.
− A więc?
− Na pewno tam zarabia się więcej.
− O ile ktokolwiek nas zatrudni. A poza tym, życie w Londynie jest droższe. Nie możemy tak ryzykować.
Natasha zapaliła papierosa, przy czym niepokojąco trzęsły jej się dłonie.
− Moooz, wymyśl coś − poprosiła.
− Tak, wymyślę.
            Przez kilka kolejnych dni biłem się z myślami. Aż wreszcie przegrałem. Nigdy nie podejrzewałem, że człowiek może tyle zrobić dla drugiego, jeżeli ten jest mu bliski, że może wyrzec się wszystkiego, co sobie postanowił, czy czego się obawiał. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek posunę się do tego... Ale pewnego pochmurnego wieczoru, zdeterminowany, zapukałem do drzwi mieszkania mojego ojca. Nic zupełnie wtedy nie czułem, poza jedynie lekkim niepokojem, że nie zagram tego tak, jak zaplanowałem. Chociaż wierzyłem, że mogę to zrobić, póki pamiętam, że robię to dla Natashy, cała pewność siebie uleciała ze mnie w momencie, kiedy w progu pojawiła się Eleanor. Nie wiem, czemu byłem tym zaskoczony, skoro spodziewałem się, że ojciec i jego kochanka zamieszkali wspólnie. Ale ona też była zaskoczona. Ze zdziwieniem wpatrywała się we mnie swoimi małymi, krecimi oczkami, jakby chciała wywiercić na wylot dziurę w mojej twarzy. Nie wiem, ile tak staliśmy, może kilka sekund, a może kilka minut, mi wydawało się, że to cała wieczność. Aż wreszcie Eleanor odezwała się, pozostając przy tym sztywna niczym kukła:
− Cześć, Steven.
Nie wiem też, czemu przywitała mnie po imieniu, pewnie po to tylko, by się pochwalić, że je znała.
− Yhyyy... dzień dobry, jest ojciec?
− Tak, proszę.
Już po chwili siedziałem przy stoliku w pokoju dziennym niewielkiego, skromnie umeblowanego mieszkania. A na wprost mnie... mój ojciec. Nic się nie zmienił przez tych kilka ostatnich miesięcy, kiedy nie mieliśmy kontaktu i kiedy nie pamiętaliśmy o sobie wzajemnie. Nikt by nie przypuszczał, że spotkamy się jeszcze jakby nigdy nic, przy stole.
− Eleanor, przygotujesz herbatę? - poprosił ojciec, a potem zapytał mnie: − Co tam, Steven?
„Co tam, Steven?”... tak po prostu pyta o to, po opuszczeniu nas i milczeniu przez kolejne miesiące?! Nie czułem się dobrze, spociły mi się dłonie i wiedziałem, że niczego nie przełknę. W zasadzie... nie widzieliśmy się od dnia rozprawy po moim wybryku w Londynie, kiedy to ojciec jedynie zwyzywał mnie od najgorszych z najgorszych. Nie zamierzałem tu siedzieć w nieskończoność, a więc póki Eleanor była w kuchni i chyba niczego nie słyszała, powiedziałem:
− Ja... potrzebuję pieniędzy.
Z zażenowaniem wbiłem wzrok w krzyżyk wiszący nad drzwiami. Jezu, pomóż mi, o ile istniejesz! A potem przyszła Eleanor i postawiła na stoliku dwie filiżanki z gorącą herbatą, sama natomiast przysiadła na kanapie.
− A po co ci pieniądze? − zapytał ojciec, lecz był spokojny, zupełnie spokojny.
− Jestem, tato, w zespole, potrzebujemy nowego sprzętu, to wszystko sporo kosztuje, każdy z nas coś dokłada − wyrecytowałem przygotowaną odpowiedź, bezpieczną o tyle, że jeżeli ojciec zadzwoni do mamy, nikt nie zorientuje się, że cokolwiek kręcę.
− I każdy dokłada z pieniędzy rodziców?
− Nie wiem.
Peter Morrissey, mój ojciec, rozparł się w fotelu.
− Steven, jeżeli potrzebujesz pieniędzy, poszukaj pracy, ja nie jestem od spełniania twoich zachcianek, poza tym nie zalegam przecież z alimentami.
No tak... czego innego mogłem oczekiwać? Chociaż osłodziłem herbatę, smakowała gorzko. A potem powiedziałem.
− Ja oddam wszystko, obiecuję, potraktujmy to jako pożyczkę, proszę.
I zapadła cisza. Nigdy nie prosiłem o nic ojca, ani o miłość, ani o nowe zabawki, ani, do dziś, o pieniądze. Czy ten jeden, jedyny raz nie może mi pomóc?
− Nie pożyczysz mu? − zapytała Eleanor, a to, że stawała po mojej stronie, tylko dodatkowo mnie upokarzało. Gdyby nie chodziło o Natashę, w tym momencie wybiegłbym z mieszkania i nie pojawił się tu więcej. Ale wreszcie ojciec uległ.
− A ile potrzebujesz?
− Nie wiem. A ile możesz pożyczyć?
A ile jestem wart, tato?
W ciszy ojciec poszedł po portfel i dał mi kilka banknotów. Ach, naprawdę, tylko tyle? Chociaż byłem rozczarowany, nie okazałem tego.
− Dziękuję.
− I zacznij wreszcie żyć prawdziwym życiem - dodał ojciec. - Nie możesz wiecznie bujać w obłokach.
 Nie? Nie mogę, naprawdę? Dlaczego?
− Do widzenia − rzekłem, obojętnie.
− Do widzenia, Steven.
Eleanor nie odezwała się więcej. A ja wyszedłem, zostawiając herbatę i przeklinając ich w duchu, za to bogatszy o te kilka banknotów. Lepsze tyle niż nic.
            Następnego dnia w szkole Natasha złapała mnie za rękę i zaprowadziła do „palarni”, czyli placu na tyłach budynku.
− Kayla pożyczyła mi sto funtów! – zawołała, podekscytowana jakby była to nie wiadomo jak duża suma.
− A mi ojciec, trzysta − powiedziałem.
− Moooz, byłeś u ojca?
− Yhm.
Natasha wpadła mi w ramiona i oddychała niespokojnie. Chociaż niewiele wiedziała o moich relacjach z ojcem, o nic nie zapytała. W zimny, listopadowy dzień tuliliśmy się do siebie i karmiliśmy swoim ciepłem.
− Moooz, kocham cię.
− Ja też. Ja ciebie też.
− A może... wyjedziemy jeszcze dziś? − zaproponowała Natasha.
Ostrożnie odsuwając ją od siebie, chwytając za policzki i patrząc jej w oczy, dostrzegłem jaka jest wyniszczona tym niemijającym stresem. Gdybym tylko potrafił, wziąć na siebie to wszystko! Czy jeszcze możemy być szczęśliwi?
− Natasha, nie możemy, w ten i w przyszły weekend mam dyżur w szpitalu − powiedziałem.
− No to kiedy?! - zawołała, a ja wyczułem w jej głosie desperację.
− W Poppy Day.** Wieczorem. OK?
− Tak. Dobrze. W Poppy Day.
A potem połączyliśmy usta w czułym pocałunku. Nigdy nie byliśmy tacy zachłanni i niecierpliwi, co wtedy. Nigdy nie braliśmy i nie ofiarowaliśmy sobie wzajemnie tak wiele jednocześnie. Przez cały czas liczyliśmy dni do wyjazdu, dziesięć, dziewięć, osiem...
W Poppy Day Natasha nie żyła.

And my love is under the ground, 
my one true love is under the ground...
And I'll never be
I'll never be
I'll never be anybody's hero now.***


*   The New York Dolls - Looking for a kiss
**  Poppy Day - 11 listopada - LINK
*** Morrissey - I'll never be anybody's hero now 

     (niestety youtube dysponuje tylko live'em):



PS. Informuję jeszcze, że do końca opowiadania pozostały 2 rozdziały.