poniedziałek, 11 września 2017

ROZDZIAŁ II

AMBITIOUS OUTSIDERS

            Niepotrzebnie powiedziałem na imprezie u Christiny, że podoba mi się Alison. Niestety, dotarło to do mnie dopiero, kiedy ta wiadomość zdążyła roznieść się w szkole. Nie wiem, kto był tego sprawcą. Może Becky, która obiecywała mi dyskrecję. Może inni. Nikogo z nich nie interesowało, jak ja mogę się z tym poczuć. Nie byłem przecież ich znajomym. Moja siostra czuła się winna tej sytuacji, wiedziałem, choć o tym nie wspominała. Też nie powiedziałem jej, by się nie przejmowała, bo mnie to wcale, a wcale nie rusza. Oczywiście nikt nie zagadał do mnie wprost, wszyscy szydzili po kątach. A konkretnie z dwóch rzeczy: z tego, że jestem młodszy od Alison, w dodatku: wyrzutek, a podbija do tak przebojowej dziewczyny. I z tego, że po imprezie spotykała się regularnie z tamtym Stevenem, z którym uprawiała seks w kiblu. Szkolne plotki głosiły, że okropnie przez to cierpię. A mnie nie chciało się tłumaczyć, że nie jestem i nigdy nie byłem w Alison zakochany, po prostu podobał mi się typ jej urody.
            Pewnego dnia spotkaliśmy się przy szkole. Ja akurat szedłem na lekcje, a ona chyba wracała po przerwie na papierosa, była z Becky. Głupio, jakbym udawał, że ich nie widzę, chociaż to przeszło mi przez myśl. Poza tym wiedziałem, że jeżeli ucieknę, potwierdzę plotki. Przytrzymując dziewczynom drzwi powiedziałem "cześć". Obserwowałem Alison. Wydawała się bardzo blada, a wokół jej oczu uwidoczniły się cienkie żyłki. Pospiesznie przemknęła obok mnie. Tylko Becky odpowiedziała ciche "cześć". Poczułem się tym naprawdę dotknięty. To wyglądało, jakby udawały, że mnie nie znają. Pożałowałem, że, niby przypadkowo, nie puściłem drzwi, kiedy akurat przez nie przechodziły. Pełen wyrzutu ruszyłem do swojej sali.
            Tego dnia dostaliśmy listę z tematami prezentacji do przygotowania w parach. Ja z kumplem z ławki, Felixem, wybraliśmy "literaturę dziewiętnastego wieku". Z tego okresu pochodzili moi ulubieni autorzy. W związku z tym nie musieliśmy zbytnio się przygotowywać i szukać informacji. Felix pozostawił wszystko mnie, nie zabrał się za nic, zachorował. Nie przeszkadzało mi to szczególnie. Chociaż wolałbym mieć kogoś do pomocy przy samym prezentowaniu. I wtedy z propozycją wyszła Annie. Już pierwszego dnia, kiedy Felix nie przyszedł do szkoły, na przerwie dosiadła się do mnie i powiedziała:
− Wiesz, miałam przygotowywać prezentację sama. Ale... skoro ty też nie masz pary, może mi pomożesz, co?
− No, nie wiem − stwierdziłem.
Nie lubiłem jej. Annie była wyrzutkiem, jak i ja. Tylko z innych przyczyn. Do mnie po prostu nie dawało się zbliżyć. Annie za to sama odkrywała się ze wszystkim, przez co traciła zagadkowość i stawała się nudna. Kilka faktów składało się na jej wizerunek. Annie: córka pastora i klasowa kujonka. Chętnie się zgłaszała do wszelkich dodatkowych zadań, startowała w konkursach, recytowała wiersze. Jeżeli miała komu, opowiadała o swoich koleżankach z chóru.
− A czemu nie wiesz? − zapytała, odgarniając kosmyk włosów za ucho.
Co więcej, przez cały czas się uśmiechała, jakby oczekiwała, że przekupi mnie tym sposobem. Naprawdę myślała, że miała w sobie tyle uroku? Nie przeczę, Annie nie była brzydka, lecz taka... pospolita. Pochłonięty rozważaniami, odpowiedziałem z opóźnieniem:
− Bo wolałbym pracować sam. Już mam wizję swojej prezentacji.
− W porządku! − zawołała, wstając i tylko brakowało, by jeszcze zaklaskała w dłonie. – Jeżeli wolisz, zostańmy przy twojej wizji, obiecuję ci nie przeszkadzać, tylko pomagać.
− Hm, nie wiem, co z Felixem
− Niech prezentuje powieść gotycką, skoro ja z tego zrezygnowałam.
− OK.
− Możesz przyjść do mnie po szkole − zaproponowała.
Na myśl o wizycie w domu Annie mdliło mnie.
− Lepiej popracujmy w bibliotece − powiedziałem.
Nie byłem pewien, czy wytrzymam tyle czasu z tak irytującą osobą... 
Jak tylko lekcje się skończyły, poszliśmy do biblioteki i poszukaliśmy wolnego stolika.
− To co z tą twoją wizją? − pytała Annie, siadając na wprost mnie, wyprostowana, z dłońmi złożonymi na kolanach.
− Chcę scharakteryzować twórczość moich ulubionych autorów.
− Jakich?
− Keats, Wilde, Dickens, przedstawiciele prerafaelitów.
− A... prerafaelici to nie malarstwo?
− Nie. Nie tylko − odpowiedziałem z jawną satysfakcją. − Interesowały ich różne dziedziny sztuki.
− Ale przede wszystkim malarstwo - powtarzała z uporem, byleby nie przyznawać się do pomyłki.
− I co z tego, my nie koncentrujemy się na malarstwie, tylko na literaturze − droczyłem się z Annie i obserwowałem, jak jej dłonie, nadal spoczywające na kolanach, zaciskają się w piąstki, a oczy zmieniają się w szparki.
− Wiem przecież, o czym robimy prezentację! − zawołała, trochę zbyt głośno, przez co inni, pracujący przy stolikach obok, popatrzyli na nas z wyrzutem.
Annie zawstydziła się i dodała szeptem, jakby zwracała się do swojego sekretnego kochanka, że rozejrzy się za jakimiś książkami. Przez około pół godziny krążyła pomiędzy regałami. Czasami dostrzegłem gdzieś jej granatową, plisowaną sukienkę z białym kołnierzykiem. Cieszyłem się, że sama zajęła się czymś i chwilowo zostawiła mnie w spokoju. To przecież moja prezentacja! Ułożyłem plan, o czym i w jakim kontekście chciałbym wspomnieć, do ilu dzieł się odwołać. A potem Annie poprosiła:
− Pomożesz mi?
Stała przy mnie. Trzymała stertę biografii, antologii i innych.
− Po co ci to wszystko?
− Jak: Po co? D... Do prezentacji... − powiedziała płaczliwym głosem i poprosiła raz jeszcze, żebym jej pomógł, dodając, że ją rozbolały ręce.
Odłożyłem książki na stolik, przyglądając się tytułom. Rzeczywiście, kilka wydawało się przydatnych, inne niekoniecznie. Poleciłem Annie, żeby je odniosła, a ona zrobiła to bez komentarza. Później znowu usiadła i w ciszy obserwowała, jak piszę opracowania wybranych poprzednio przez siebie dzieł.
− Steven... − zaczęła, niepewnie. − Wybacz, że pytam... Ale czy to prawda, że podoba ci się Alison Harris?
− Tak, to prawda, "czysta i prosta" − powiedziałem bez wahania, sprawdzając ją, jak poradzi sobie z aluzją. 
− Yhm... "czysta i prosta prawda rzadko jest czysta i nigdy nie jest prosta" − zacytowała Wilde'a.
W tym momencie mnie zatkało. Nie tylko zrozumiała, o co mi chodzi, znała jeszcze dokładny cytat. Wyraz mojej twarzy zdradzał chyba wystarczająco. Annie wiedziała, że wywarła na mnie wrażenie, była z siebie zadowolona. Z tym samym szerokim uśmiechem, tworzącym w jej policzkach dołeczki, powiedziała: Ja też interesuję się literaturą!
Wtedy polubiłem Annie, poczułem jakby szczyptę sympatii do dziewczyny, która cytowała Wilde'a. Przestałem traktować ją jak intruza, przeszkadzającego mi w pracy. Zrezygnowałem z tego niesprawiedliwego układu, że ja jestem szefem, a ona musi się podporządkowywać, i z celowego kompromitowania jej. Już sam nie wiedziałem, czemu do niedawna robiłem wszystko, by zrazić Annie do siebie. Co z tego, że była czasami irytująca, skoro podzielała moje zainteresowania! W jednej chwili wypełnił mnie, obcy mi dotąd, optymizm, ogarnęło poczucie euforii. Wreszcie mam z kim rozmawiać o ulubionych autorach, książkach, cytatach! Możemy dzielić się swoimi refleksjami o nich, doszukiwać ukrytych sensów i interpretować. Annie bawiła się brzegiem sukienki.
− A może... masz inną wizję prezentacji? − pytając ją o to, byłem wreszcie gotowy do współpracy.
Annie zaprzeczyła. Nie miała zbyt wiele pomysłów. Za to interesowała się moimi. Pozwoliłem jej przejrzeć zrobione przez siebie notatki, opowiedziałem, jaki jest dalszy plan i poleciłem, żeby zajęła się biografiami, skupiając się tylko na tym, co wpłynęło na twórczość autorów. Chyba zrozumiała ideę. Nie rozmawialiśmy wiele podczas pracy, bo byliśmy w bibliotece i to mogłyby innym przeszkadzać. Czasami jedynie dzieliliśmy się spostrzeżeniami albo radziliśmy się siebie wzajemnie. Tak upłynęły trzy godziny. Przez ten czas odwaliliśmy kawał roboty, pozostało tylko posegregowanie zdobytych informacji, przyswojenie ich i podzielenie ról podczas prezentowania.
Annie burczało w brzuchu, ukrywała to i zerkała na mnie, pewnie zastanawiając się, czy coś słyszę.
− Ja też już jestem głodny. Wracajmy do domu. Dokończymy jutro – zdecydowałem.
            Następnego dnia, jak tylko lekcje się skończyły, oboje spotkaliśmy się przy bibliotece i byliśmy dziwnie spięci. Annie miała wpięte kolorowe kokardki we włosy i widać, że brakowało jej ich odgarniania. Zamiast tego, założyła ręce na piersi i zaproponowała:
− A może wspomnimy o Tennysonie, co?
− Ja też mam kilka nowych pomysłów − powiedziałem. − Proponuję o tym porozmawiać przy jedzeniu.
Nie chodziło mi o nic poza tym, byśmy znowu nie rozpraszali się przy pracy burczeniem w brzuchu. Czemu by nie skorzystać ze szkolnego bufetu?, stwierdziłem. To chyba sprawiło jej przyjemność. Zaraz się ożywiła i zaczęła mi opowiadać, kiedy polubiła poezję. Annie naprawdę dużo czytała, wydawała się wrażliwa i otwarta na sztukę. Niestety, szukała w literaturze czegoś innego niż ja. A konkretnie: wszystkiego, czego nie miała w życiu. Annie powtarzała: wierzę w przeznaczenie. Czekała na tego jedynego, który dostrzeże jej dobre, szczere serce i wyzna miłość romantycznym wierszem. Opowiadała mi o tym, kiedy nadkładaliśmy sobie na talerze jedzenie, płaciliśmy i zajmowaliśmy stolik. Wtedy do mnie dotarło, że lubiła w poezji tylko to, co opisywało jej pragnienia, a ja… ja lubiłem to, co opisywało moją rzeczywistość. Dla Annie liczyło się to, co napisane. Dla mnie to, jak jest napisane. Nie słowo tworzyło poezję, lecz sposób, w jaki łączyło się z innymi. Jeżeli Annie nie rozumiała przesłania, stwierdzała: nie podoba mi się ten wiersz. Ja byłem czasami oczarowany samym połączeniem słów i tworzyłem setki interpretacji. Przy jedzeniu zamierzałem to wytłumaczyć Annie, lecz akurat recytowała wiersz Davida Herberta Lawrence'a, z jakim w zeszłym roku wygrała szkolny konkurs.

*Kto się błąka w poszukiwaniu miłości, ujawnia tylko brak miłości w sobie samym [...]

Po wargach Annie spływał sos i to niespodziewanie mnie rozśmieszyło.
− Pomyliłam się? − zapytała.
− Nie. Nieee − odpowiedziałem. − Ten sos ma dziwny smak, prawda?
Oboje jedliśmy makaron z sosem pomidorowym.
− Trochę tak. Nie wiem, czemu nie wybrałam czegoś innego. Może… kurczaka. A ty?
Pytała mnie o to, czy wybrałbym coś innego, czy konkretnie, co?
− Jestem wegetarianinem − powiedziałem jej.
− Naprawdę? - zdziwiła się i popatrzyła na mnie, jakbym był, sam nie wiem, kim, kosmitą?
− Tak.
− Przecież mięso jest potrzebne! A przede wszystkim dobre.
− Gdybyś usmażyła swoją babcię pewnie też byłaby dobra. Tylko, po co smażyć swoją babcię?
Annie odłożyła sztućce, a jej twarz wykrzywiła odraza.
− To nie było śmieszne − powiedziała z powagą.
− Oczywiście. Kiedy zabijasz zwierzę, smażysz je, delektujesz się, to morderstwo. Nic w tym śmiesznego − wygłosiłem i wyszedłem z bufetu.
Nie wiem, czemu tak zareagowałem. Annie nie zrobiła niczego nieodpowiedniego. Tak, jak i ja, tylko upierała się przy swojej opinii. W momencie, w którym zacytowała Wilde'a, uwierzyłem, że moglibyśmy być bratnimi duszami. A później cały czas mnie rozczarowywała i denerwowała.
− Steven, przepraszam! − zawołała. − Nie przeszkadza mi, że jesteś wegetarianinem. Tylko uważam, że to niezdrowo. Mama ci tak pozwala?
Nie przeszkadza jej? Dziwne, gdyby przeszkadzało!
− Nie potrzebuję pozwolenia − odpowiedziałem.
Mama po prostu pogodziła się z moim wegetarianizmem. I dbała o to, żebym zastępował niezbędne składniki odżywcze innymi. Oprócz tego, że w mojej diecie było stanowczo za dużo kofeiny, wydawała mi się dobra dla mnie.
Ktoś zawołał w moim kierunku: "heeej".
Głos, co prawda, kobiecy, wydawał się niski i ochrypnięty. To musiała być... Nie pomyliłem się. Natasha stała w końcu korytarza, sama. Nie spuszczała ze mnie swoich wielkich, wystraszonych oczu. Nie wiedziała, że po wizycie na wrzosowiskach, pojawiała się w moich koszmarach zamiast morderców, leżąca na grobie jednej z ofiar.
− O... cześć - odpowiedziałem i wtedy przydała mi się obecność Annie.
Chwyciłem się rękawa jej sukienki i popędziłem do biblioteki, ciągnąc ją zbyt szybko, by zdążyła o cokolwiek zapytać, czy zaprotestować. Dopiero później zainteresowała się:
 − Ojej, znasz tę dziewczynę?
Niczego nie rozumiała. Ze dziwieniem przyglądała się wygniecionemu rękawowi sukienki i starała się go doprowadzić do ładu. A jednocześnie, była czymś tak jakby podekscytowana.
− To koleżanka mojej siostry, z klasy.
− Słyszałam... − Annie przyciszyła głos, stanęła na palcach i powiedziała mi do ucha − że sypia z chłopakami za pieniądze.
− Ja nic o tym nie wiem − stwierdziłem tak szorstko, że Annie zapytała:
− Czy ty jeszcze jesteś na mnie obrażony?
− Nie i nie byłem.
− A mi się wydawało... − Annie zagryzła wargi i dodała: − że się złościsz.
− Ale złość i obraza to chyba trochę co innego.
− Jesteś na mnie zły?! − nabrała powietrze w płuca.
Czyżby testowała moją cierpliwość?
− Co ty odwalasz? Lepiej zajmijmy się prezentacją, potem się pokłócimy.
Przez cały czas pracowaliśmy w nerwowej atmosferze, zwracaliśmy się do siebie tak, jakbyśmy już mieli konflikt. Annie starała się go załagodzić, a ja, odwrotnie. Czasami drżał jej głos i oczy szkliły się podejrzanie. Przez to, że była zdenerwowana, popełniała pomyłki. Nie potrafiła się skupić. Nie przestawałem jej tego wszystkiego wytykać. Chyba była zadowolona, jak wreszcie rozeszliśmy się do domów.
            Przez dwa kolejne dni ignorowaliśmy się w szkole. Annie posyłała mi niekiedy niewinne spojrzenie, lecz nie zdobywała się na nic więcej. W pewien sposób fascynowało mnie, jaki mam na nią wpływ. Wiedziałem, że to zła fascynacja, niedobrze świadczyła o mnie. I zrobiło mi się trochę wstyd. Tak naprawdę nie Annie testowała moją cierpliwość, a ja jej. Czy to wyczuwała? Czy zamierzała powiedzieć "dość"? Annie taka po prostu była, słaba. A przede wszystkim, wiecznie zupełnie sama. Poza koleżankami z chóru nie miała nikogo i wiem, że z tego powodu cierpiała. Nie zależało jej na byciu duszą towarzystwa. Annie chciała po prostu, by ktoś, ktokolwiek, w szkole ją polubił. Wiele razy dopuszczała mnie do swojego świata, tylko ja nie byłem pewien, czy odwdzięczę się tym samym. 
Raz leżałem wieczorem w łóżku, planując, co dać jej do czytania, o czym potem moglibyśmy podyskutować. I czasami wydawało mi się, że Annie jest jak otwarta książka, a czasami nie mogłem jej zrozumieć. Mimo wszystko po przemyśleniu, przyszedłem do szkoły z postanowieniem, by taktować ją lepiej i być chociaż trochę milszym. 
Tego dnia prezentowaliśmy. Podobała mi się pasja, z jaką Annie opowiadała o życiu autorów i to, że spoglądała na mnie, szukając poparcia. Ja za to omówiłem konkretne teksty. Nie wiem, czy zainteresowaliśmy resztę klasy, bo ich naprawdę niewiele interesowało, za to nauczycielka dała nam dobre oceny. Po tej lekcji podszedłem do Annie i zrobiłem coś, o co bym siebie nie podejrzewał, podziękowałem jej i powiedziałem, że miło mi się pracowało przy prezentacji.
Chyba ją to zaskoczyło. Nie była przyzwyczajona do komplementów, przyznała:
− Tak... i mi też.
               Annie się nie narzucała. Już poproszenie mnie o wspólne zrobienie prezentacji uznała pewnie za wielki wyczyn ze swojej strony. Codziennie witała mnie i przypatrywała mi się podczas lekcji. Ale nigdy nie podchodziła porozmawiać. Ja też tego nie robiłem. Pomimo, że lista z książkami, o jakich zamierzałem z Annie dyskutować, od kilku tygodni była przygotowana. Chyba nie wierzyłem, by po poznaniu mnie chciała to kontynuować. A może po prostu zabrakło mi odwagi. Nie wiedziałem. I gdyby nie jej gest, pewnie nie zdobyłbym się nigdy na kolejny krok.
Annie podrzuciła mi do plecaka list. Też nie była wystarczająco odważna, nie oddała mi go osobiście. Kartka wpadła mi w ręce dopiero w domu. Przez moment tylko siedziałem wpatrzony w staranne pismo Annie, potem niepewnie przeczytałem:

Steven,
jestem taka zawstydzona, zupełnie się wygłupiłam. Wszystko przez to, że Felix się rozchorował, a ja szukałam wymówki i znalazłam... Nie poprosiłam Cię o zrobienie prezentacji bezinteresownie. Wiesz, wydawało mi się, że jesteśmy podobni. Ty z nikim się nie zadajesz. Ja nie umiem zdobyć niczyjej sympatii. Pamiętam, jak ktoś kiedyś zażartował: wyrzutki powinny trzymać się z innymi wyrzutkami. Pomyślałam: czemu nie? Skoro oboje jesteśmy skazani na samotność, może zostalibyśmy przyjaciółmi, opowiadalibyśmy sobie o swoich sekretach i spotykalibyśmy się po szkole. Oczywiście nie zaproponowałam tego wprost. Uznałam, że skoro też tego chcesz, to się domyślisz. Starałam się opowiedzieć Ci wiele o sobie. Pytałam Ciebie o różne rzeczy. Ale ty pozostawałeś obojętny i nie dawałeś mi szansy poznania. Naprawdę nie wiem, czemu założyłam, że mnie polubisz. Ja mam pewien problem. Nie umiem wyrażać siebie. Przez to wszystko, co powiem, brzmi po prostu płytko. To z tego powodu wolałam napisać list, a nie napaplać coś, czym Cię zdenerwuję. Przepraszam. Obiecuję więcej Ci się nie narzucać. Proszę też, zniszcz ten list i zapomnijmy o wszystkim.
Annie.

Z tym pierwszym nie było problemów. Zaraz po podarciu listu, spuściłem go w klozecie. Zapomnienie okazało się trudniejsze. Powoli dotarło do mnie, że skrzywdziłem Annie. Nie wiedziałem, że była w to tak zaangażowana. Nie dostrzegłem jej prawdziwych intencji. Pozwoliłem, żeby uznała stwarzany przeze mnie dystans za odrzucenie. Byłem tak tym wszystkim przejęty, że mama zapytała, czy dobrze się czuję. Odpowiedziałem, że niezbyt. Dręczyło mnie sumienie. Przez resztę tygodnia nie chodziłem do szkoły. Nie zwierzyłem się nikomu, a mama i siostra myślały, że to tylko gorsze dni. Byłem pewien, że czytając i oglądając telewizję, oderwę się od tego wszystkiego. Nic niestety nie pomagało. Nie przestawałem szukać sposobu, by to naprawić. I wreszcie coś wymyśliłem. Annie wspominała, że występuje na niedzielnym nabożeństwie. Tylko o której godzinie? W sobotę specjalnie przejechałem się do jej kościoła. Pokręciłem się dookoła. Tablica głosiła, że nabożeństwa niedzielne odbywają się o różnych godzinach, a młodzieżowe o dziewiętnastej. To na młodzieżowym występowała z chórem Annie. Zjawienie się tam trochę mnie stresowało. Co prawda, jako dziecko, byłem co niedzielę w kościele, lecz, w katolickim, a następnego dnia, kilka minut po dziewiętnastej, po raz pierwszy wszedłem do protestanckiego. Wszyscy przypatrywali mi się z zaciekawieniem. Czyżby rozpoznali obcą twarz? Co za okropne uczucie! Ukryłem się za kolumnami, pełen obaw. A jak ktoś zainteresuje się, kim ja jestem? W dodatku było tu za dużo światła. I co, że mogłem dobrze widzieć Annie, skoro to też ułatwiało jej zauważenie mnie... A tego wolałbym uniknąć. Już sam byłem wystarczająco zawstydzony, że przyszedłem tu z jej powodu. Annie śpiewała ze swoimi koleżankami, wszystkie były w identycznych garsonkach. Przez cały czas kołysały się rytmicznie, klaskały i roztaczały dookoła siebie radość. Z ich twarzy nie znikały uśmiechy. Annie nie udawała. Poprzez śpiew wyrażała siebie i to było jej wytchnieniem w codziennych niepowodzeniach. Ze wszystkich chórzystek, miała najczystszy i najdelikatniejszy głos. A może jedynie mnie się tak zdawało? Ja wiedziałem, że emocje, które przekazywała, były szczere. Tu, w kościele, czuła się kochana, przez Boga, przez pastora (jej ojca) i przez wiernych. Annie żyła dla tych  krótkich chwil. I nie dawała sobie zupełnie rady z wypełnieniem pustki pomiędzy nabożeństwami. Potem, po wykonaniu kilku piosenek chórzystki zamilkły, za to pastor poruszył problem alkoholizmu, a trzech wiernych opowiedziało pokrótce o swojej historii uzależnienia. Pozostali wydawali się poruszeni. Ja też byłem, poczuciem wspólnoty tych ludzi. Nie wyszedłem z kościoła. Coś mnie tu zatrzymało. Ktoś. Wiedziałem, że na koniec chórzystki znowu wykonają kilka piosenek. I tak też zrobiły. Dopiero wtedy wyszedłem, z tłumem ludzi, w którym, liczyłem, że może Annie mnie nie zauważy. Na dworze zapadał zmrok. Wilgoć w powietrzu zwiastowała deszcz. Zamiast iść do domu, skryłem się za drzewem, jak zwykły zboczeniec, i obserwowałem Annie. Stała w otoczeniu koleżanek. Chichotała. Opowiadała coś z ożywieniem. Potem grupka ludzi zasłoniła mi na nią widok. Kiedy odeszli, Annie była sama, zagryzła wargi i założyła ręce, jakby osłaniała się od zimna, a z jej oczu emanowała totalna rozpacz. Czy naprawdę inni tego nie widzieli? Czy tak, jak ja przedtem, nabrali się na tę otoczkę, co dookoła siebie roztaczała? Naprawdę skutecznie nabierała wszystkich. Annie ruszyła powolnym krokiem. Pospieszyłem za nią. Padały na nas pierwsze krople deszczu, zimne i wielkie. Po chwili byliśmy kompletnie przemoczeni. Annie chyba to nie obchodziło. Nie przyspieszała, zachowywała się obojętnie. A ja wierzyłem, że zachowując odległość kilku kroków, pozostanę nieodkryty. Ale pomyliłem się. W pewnym momencie, przy przystanku, na który pewnie szła, zatrzymała się i spojrzała za siebie. Chociaż byłem gotowy do ucieczki, nie zrobiłem nic, po prostu nic. Dość długo staliśmy tak, ociekający deszczem, i patrzyliśmy na siebie wzajemnie. Annie nie była zaskoczona, jedynie zdenerwowana. Niemalże zabijając mnie wzrokiem, spytała:
− Czego chcesz?
− Cóż... chcę, żebyśmy byli przyjaciółmi, opowiadali sobie o swoich sekretach i spotykali się po szkole.



*Wiersz: David Herbert Lawrence "W poszukiwaniu miłości", tłumaczenie: Stanisław Barańczak