AMBITIOUS OUTSIDERS
Niepotrzebnie
powiedziałem na imprezie u Christiny, że podoba mi się Alison. Niestety,
dotarło to do mnie dopiero, kiedy ta wiadomość zdążyła roznieść się w szkole.
Nie wiem, kto był tego sprawcą. Może Becky, która obiecywała mi dyskrecję. Może
inni. Nikogo z nich nie interesowało, jak ja mogę się z tym poczuć. Nie byłem
przecież ich znajomym. Moja siostra czuła się
winna tej sytuacji, wiedziałem, choć o tym nie wspominała. Też nie
powiedziałem jej, by się nie przejmowała, bo mnie to wcale, a wcale nie rusza.
Oczywiście nikt nie zagadał do mnie wprost, wszyscy szydzili po kątach. A
konkretnie z dwóch rzeczy: z tego, że jestem młodszy od Alison, w dodatku:
wyrzutek, a podbija do tak przebojowej dziewczyny. I z tego, że po imprezie
spotykała się regularnie z tamtym Stevenem, z którym uprawiała seks w kiblu. Szkolne
plotki głosiły, że okropnie przez to cierpię. A mnie nie chciało się tłumaczyć,
że nie jestem i nigdy nie byłem w Alison zakochany, po prostu podobał mi się typ jej urody.
Pewnego
dnia spotkaliśmy się przy szkole. Ja akurat szedłem na lekcje, a ona chyba
wracała po przerwie na papierosa, była z Becky. Głupio, jakbym udawał, że ich
nie widzę, chociaż to przeszło mi przez myśl. Poza tym wiedziałem, że jeżeli
ucieknę, potwierdzę plotki. Przytrzymując dziewczynom drzwi
powiedziałem "cześć". Obserwowałem Alison. Wydawała się bardzo blada, a wokół jej oczu uwidoczniły się cienkie żyłki. Pospiesznie przemknęła obok mnie. Tylko Becky odpowiedziała ciche "cześć".
Poczułem się tym naprawdę dotknięty. To wyglądało, jakby udawały, że mnie nie znają. Pożałowałem, że, niby przypadkowo, nie puściłem drzwi, kiedy akurat przez nie przechodziły. Pełen wyrzutu ruszyłem do swojej sali.
Tego dnia
dostaliśmy listę z tematami prezentacji do przygotowania w parach. Ja z kumplem
z ławki, Felixem, wybraliśmy "literaturę dziewiętnastego wieku". Z
tego okresu pochodzili moi ulubieni autorzy. W związku z tym nie musieliśmy
zbytnio się przygotowywać i szukać informacji. Felix pozostawił wszystko mnie, nie zabrał się za nic, zachorował. Nie przeszkadzało mi to
szczególnie. Chociaż wolałbym mieć kogoś do pomocy przy samym prezentowaniu. I
wtedy z propozycją wyszła Annie. Już pierwszego dnia, kiedy Felix nie przyszedł
do szkoły, na przerwie dosiadła się do mnie i powiedziała:
− Wiesz, miałam przygotowywać prezentację sama.
Ale... skoro ty też nie masz pary, może mi pomożesz, co?
− No, nie wiem − stwierdziłem.
Nie lubiłem jej. Annie była wyrzutkiem, jak i ja.
Tylko z innych przyczyn. Do mnie po prostu nie dawało się zbliżyć. Annie za to sama
odkrywała się ze wszystkim, przez co traciła zagadkowość i stawała się
nudna. Kilka faktów składało się na jej wizerunek. Annie: córka pastora i
klasowa kujonka. Chętnie się zgłaszała do wszelkich dodatkowych zadań,
startowała w konkursach, recytowała wiersze. Jeżeli miała komu, opowiadała o
swoich koleżankach z chóru.
− A czemu nie wiesz? − zapytała, odgarniając
kosmyk włosów za ucho.
Co więcej, przez cały czas się uśmiechała, jakby oczekiwała, że przekupi mnie tym sposobem. Naprawdę myślała, że miała w sobie tyle uroku? Nie przeczę, Annie nie była brzydka, lecz taka...
pospolita. Pochłonięty rozważaniami, odpowiedziałem z opóźnieniem:
− Bo wolałbym pracować sam. Już mam wizję swojej
prezentacji.
− W porządku! − zawołała, wstając i tylko
brakowało, by jeszcze zaklaskała w dłonie. – Jeżeli wolisz, zostańmy przy
twojej wizji, obiecuję ci nie przeszkadzać, tylko pomagać.
− Hm, nie wiem, co z Felixem
− Niech prezentuje powieść gotycką, skoro ja z tego
zrezygnowałam.
− OK.
− Możesz przyjść do mnie po szkole −
zaproponowała.
Na myśl o wizycie w domu Annie mdliło mnie.
− Lepiej popracujmy w bibliotece − powiedziałem.
Nie byłem pewien, czy wytrzymam tyle czasu z tak
irytującą osobą...
Jak tylko lekcje
się skończyły, poszliśmy do biblioteki i poszukaliśmy wolnego stolika.
− To co z tą twoją wizją? − pytała Annie,
siadając na wprost mnie, wyprostowana, z dłońmi złożonymi na kolanach.
− Chcę scharakteryzować twórczość moich ulubionych autorów.
− Jakich?
− Keats, Wilde, Dickens, przedstawiciele prerafaelitów.
− A... prerafaelici to nie malarstwo?
− Nie. Nie tylko − odpowiedziałem z jawną
satysfakcją. − Interesowały ich różne dziedziny sztuki.
− Ale przede wszystkim malarstwo - powtarzała z
uporem, byleby nie przyznawać się do pomyłki.
− I co z tego, my nie koncentrujemy się na malarstwie,
tylko na literaturze − droczyłem się z Annie i obserwowałem, jak jej dłonie,
nadal spoczywające na kolanach, zaciskają się w piąstki, a oczy zmieniają się w
szparki.
− Wiem przecież, o czym robimy prezentację! −
zawołała, trochę zbyt głośno, przez co inni, pracujący przy stolikach
obok, popatrzyli na nas z wyrzutem.
Annie zawstydziła się i dodała szeptem, jakby
zwracała się do swojego sekretnego kochanka, że rozejrzy się za jakimiś książkami.
Przez około pół godziny krążyła pomiędzy regałami. Czasami dostrzegłem gdzieś
jej granatową, plisowaną sukienkę z białym kołnierzykiem. Cieszyłem się, że
sama zajęła się czymś i chwilowo zostawiła mnie w spokoju. To przecież moja prezentacja! Ułożyłem plan, o czym i w jakim kontekście chciałbym
wspomnieć, do ilu dzieł się odwołać. A potem Annie poprosiła:
− Pomożesz mi?
Stała przy mnie. Trzymała stertę biografii,
antologii i innych.
− Po co ci to wszystko?
− Jak: Po co? D... Do prezentacji... −
powiedziała płaczliwym głosem i poprosiła raz jeszcze, żebym jej pomógł,
dodając, że ją rozbolały ręce.
Odłożyłem książki na stolik, przyglądając się
tytułom. Rzeczywiście, kilka wydawało się przydatnych, inne niekoniecznie.
Poleciłem Annie, żeby je odniosła, a ona zrobiła to bez komentarza. Później
znowu usiadła i w ciszy obserwowała, jak piszę opracowania wybranych poprzednio przez siebie dzieł.
− Steven... − zaczęła, niepewnie. −
Wybacz, że pytam... Ale czy to prawda, że podoba ci się Alison Harris?
− Tak, to prawda, "czysta i prosta" − powiedziałem
bez wahania, sprawdzając ją, jak poradzi sobie z aluzją.
− Yhm... "czysta i prosta prawda rzadko jest
czysta i nigdy nie jest prosta" − zacytowała Wilde'a.
W tym momencie mnie zatkało. Nie tylko
zrozumiała, o co mi chodzi, znała jeszcze dokładny cytat. Wyraz mojej twarzy
zdradzał chyba wystarczająco. Annie wiedziała, że wywarła na mnie wrażenie,
była z siebie zadowolona. Z tym samym szerokim uśmiechem, tworzącym w jej
policzkach dołeczki, powiedziała: Ja też interesuję się literaturą!
Wtedy polubiłem Annie, poczułem
jakby szczyptę sympatii do dziewczyny, która cytowała Wilde'a. Przestałem
traktować ją jak intruza, przeszkadzającego mi w pracy. Zrezygnowałem z tego
niesprawiedliwego układu, że ja jestem szefem, a ona musi się podporządkowywać, i
z celowego kompromitowania jej. Już sam nie wiedziałem, czemu do niedawna
robiłem wszystko, by zrazić Annie do siebie. Co z tego, że była czasami irytująca, skoro podzielała moje zainteresowania! W jednej chwili
wypełnił mnie, obcy mi dotąd, optymizm, ogarnęło poczucie euforii. Wreszcie mam
z kim rozmawiać o ulubionych autorach, książkach, cytatach! Możemy dzielić się
swoimi refleksjami o nich, doszukiwać ukrytych sensów i interpretować. Annie
bawiła się brzegiem sukienki.
− A może... masz inną wizję prezentacji? −
pytając ją o to, byłem wreszcie gotowy do współpracy.
Annie zaprzeczyła. Nie miała zbyt wiele pomysłów. Za to
interesowała się moimi. Pozwoliłem jej przejrzeć zrobione przez siebie notatki,
opowiedziałem, jaki jest dalszy plan i poleciłem, żeby zajęła się biografiami,
skupiając się tylko na tym, co wpłynęło na twórczość autorów. Chyba zrozumiała ideę. Nie rozmawialiśmy wiele podczas pracy, bo byliśmy w bibliotece i
to mogłyby innym przeszkadzać. Czasami jedynie dzieliliśmy się spostrzeżeniami albo radziliśmy się siebie wzajemnie. Tak upłynęły trzy godziny. Przez ten czas
odwaliliśmy kawał roboty, pozostało tylko posegregowanie zdobytych informacji,
przyswojenie ich i podzielenie ról podczas prezentowania.
Annie burczało w brzuchu, ukrywała to i
zerkała na mnie, pewnie zastanawiając się, czy coś słyszę.
− Ja też już jestem głodny. Wracajmy do domu.
Dokończymy jutro – zdecydowałem.
Następnego
dnia, jak tylko lekcje się skończyły, oboje spotkaliśmy się przy bibliotece i
byliśmy dziwnie spięci. Annie miała wpięte kolorowe kokardki we włosy i widać, że
brakowało jej ich odgarniania. Zamiast tego, założyła ręce na
piersi i zaproponowała:
− A może wspomnimy o Tennysonie, co?
− Ja też mam kilka nowych pomysłów −
powiedziałem. − Proponuję o tym porozmawiać przy jedzeniu.
Nie chodziło mi o nic poza tym, byśmy znowu nie rozpraszali się przy pracy burczeniem w brzuchu. Czemu by
nie skorzystać ze szkolnego bufetu?, stwierdziłem. To chyba sprawiło jej przyjemność. Zaraz się ożywiła i zaczęła mi opowiadać, kiedy polubiła poezję.
Annie naprawdę dużo czytała, wydawała się wrażliwa i otwarta na sztukę.
Niestety, szukała w literaturze czegoś innego niż ja. A konkretnie: wszystkiego,
czego nie miała w życiu. Annie powtarzała: wierzę w przeznaczenie. Czekała na
tego jedynego, który dostrzeże jej dobre, szczere serce i wyzna miłość
romantycznym wierszem. Opowiadała mi o tym, kiedy nadkładaliśmy sobie na
talerze jedzenie, płaciliśmy i zajmowaliśmy stolik. Wtedy do mnie dotarło, że
lubiła w poezji tylko to, co opisywało jej pragnienia, a ja… ja lubiłem to, co
opisywało moją rzeczywistość. Dla Annie liczyło się to, co napisane. Dla mnie
to, jak jest napisane. Nie słowo tworzyło poezję, lecz sposób, w jaki łączyło
się z innymi. Jeżeli Annie nie rozumiała przesłania, stwierdzała: nie podoba mi
się ten wiersz. Ja byłem czasami oczarowany samym połączeniem słów i tworzyłem setki interpretacji. Przy
jedzeniu zamierzałem to wytłumaczyć Annie, lecz akurat recytowała wiersz Davida
Herberta Lawrence'a, z jakim w zeszłym roku wygrała szkolny konkurs.
*Kto się
błąka w poszukiwaniu miłości, ujawnia tylko brak miłości w sobie samym [...]
Po wargach Annie spływał sos i
to niespodziewanie mnie rozśmieszyło.
− Pomyliłam się? − zapytała.
− Nie. Nieee − odpowiedziałem. − Ten sos ma
dziwny smak, prawda?
Oboje jedliśmy makaron z sosem pomidorowym.
− Trochę tak. Nie wiem, czemu nie wybrałam
czegoś innego. Może… kurczaka. A ty?
Pytała mnie o to, czy
wybrałbym coś innego, czy konkretnie, co?
− Jestem wegetarianinem − powiedziałem jej.
− Naprawdę? - zdziwiła się i popatrzyła na mnie,
jakbym był, sam nie wiem, kim, kosmitą?
− Tak.
− Przecież mięso jest potrzebne! A przede
wszystkim dobre.
− Gdybyś usmażyła swoją babcię pewnie też byłaby
dobra. Tylko, po co smażyć swoją babcię?
Annie odłożyła sztućce, a jej twarz wykrzywiła odraza.
− To nie było śmieszne − powiedziała z powagą.
− Oczywiście. Kiedy zabijasz zwierzę, smażysz
je, delektujesz się, to morderstwo. Nic w tym śmiesznego − wygłosiłem i wyszedłem z bufetu.
Nie wiem, czemu tak zareagowałem. Annie nie zrobiła niczego nieodpowiedniego. Tak, jak i
ja, tylko upierała się przy swojej opinii. W momencie, w
którym zacytowała Wilde'a, uwierzyłem, że moglibyśmy być bratnimi duszami. A później cały czas mnie rozczarowywała i denerwowała.
− Steven, przepraszam! − zawołała. − Nie
przeszkadza mi, że jesteś wegetarianinem. Tylko uważam, że to niezdrowo. Mama
ci tak pozwala?
Nie przeszkadza jej? Dziwne, gdyby przeszkadzało!
− Nie potrzebuję pozwolenia − odpowiedziałem.
Mama po prostu pogodziła się z moim
wegetarianizmem. I dbała o to, żebym zastępował niezbędne składniki odżywcze
innymi. Oprócz tego, że w mojej diecie było stanowczo za dużo kofeiny, wydawała
mi się dobra dla mnie.
Ktoś zawołał w moim kierunku: "heeej".
Głos, co prawda, kobiecy, wydawał się niski i
ochrypnięty. To musiała być... Nie pomyliłem się. Natasha stała w końcu
korytarza, sama. Nie spuszczała ze mnie swoich wielkich, wystraszonych oczu.
Nie wiedziała, że po wizycie na wrzosowiskach, pojawiała się w moich
koszmarach zamiast morderców, leżąca na grobie jednej z ofiar.
− O... cześć - odpowiedziałem i wtedy
przydała mi się obecność Annie.
Chwyciłem się rękawa jej sukienki i popędziłem do biblioteki, ciągnąc ją zbyt szybko, by zdążyła o cokolwiek zapytać, czy
zaprotestować. Dopiero później zainteresowała się:
− Ojej, znasz tę dziewczynę?
Niczego nie rozumiała. Ze dziwieniem przyglądała
się wygniecionemu rękawowi sukienki i starała się go doprowadzić do
ładu. A jednocześnie, była czymś tak jakby podekscytowana.
− To koleżanka mojej siostry, z klasy.
− Słyszałam... − Annie przyciszyła głos, stanęła na palcach i powiedziała mi do ucha − że sypia z chłopakami za
pieniądze.
− Ja nic o tym nie wiem − stwierdziłem tak
szorstko, że Annie zapytała:
− Czy ty jeszcze jesteś na mnie obrażony?
− Nie i nie byłem.
− A mi się wydawało... − Annie zagryzła wargi i dodała: − że się złościsz.
− Ale złość i obraza to chyba trochę co innego.
− Jesteś na mnie zły?! − nabrała powietrze w płuca.
Czyżby testowała moją cierpliwość?
− Co ty odwalasz? Lepiej zajmijmy się
prezentacją, potem się pokłócimy.
Przez cały czas pracowaliśmy w nerwowej
atmosferze, zwracaliśmy się do siebie tak, jakbyśmy już mieli konflikt. Annie
starała się go załagodzić, a ja, odwrotnie. Czasami drżał jej głos i oczy
szkliły się podejrzanie. Przez to, że była zdenerwowana, popełniała pomyłki.
Nie potrafiła się skupić. Nie przestawałem jej tego wszystkiego wytykać. Chyba była
zadowolona, jak wreszcie rozeszliśmy się do domów.
Przez dwa
kolejne dni ignorowaliśmy się w szkole. Annie posyłała mi niekiedy niewinne
spojrzenie, lecz nie zdobywała się na nic więcej. W pewien sposób fascynowało mnie,
jaki mam na nią wpływ. Wiedziałem, że to zła fascynacja, niedobrze świadczyła o
mnie. I zrobiło mi się trochę wstyd. Tak naprawdę nie Annie testowała moją cierpliwość, a ja jej. Czy to wyczuwała? Czy zamierzała powiedzieć "dość"? Annie taka po prostu była, słaba. A przede wszystkim, wiecznie zupełnie sama. Poza koleżankami z chóru nie miała nikogo i wiem, że z tego powodu cierpiała. Nie
zależało jej na byciu duszą towarzystwa. Annie chciała po prostu, by ktoś,
ktokolwiek, w szkole ją polubił. Wiele razy dopuszczała mnie do swojego świata,
tylko ja nie byłem pewien, czy odwdzięczę się tym samym.
Raz leżałem wieczorem
w łóżku, planując, co dać jej do czytania, o czym potem moglibyśmy podyskutować.
I czasami wydawało mi się, że Annie jest jak otwarta książka, a czasami nie mogłem jej zrozumieć. Mimo wszystko po przemyśleniu,
przyszedłem do szkoły z postanowieniem, by taktować ją lepiej i być chociaż
trochę milszym.
Tego dnia prezentowaliśmy. Podobała mi się pasja, z jaką Annie
opowiadała o życiu autorów i to, że spoglądała na mnie, szukając
poparcia. Ja za to omówiłem konkretne teksty. Nie wiem, czy
zainteresowaliśmy resztę klasy, bo ich naprawdę niewiele interesowało, za to
nauczycielka dała nam dobre oceny. Po tej lekcji podszedłem do Annie i zrobiłem
coś, o co bym siebie nie podejrzewał, podziękowałem jej i powiedziałem, że miło
mi się pracowało przy prezentacji.
Chyba ją to zaskoczyło. Nie była przyzwyczajona do
komplementów, przyznała:
− Tak... i mi też.
Annie się nie narzucała. Już poproszenie mnie o
wspólne zrobienie prezentacji uznała pewnie za wielki wyczyn ze swojej strony.
Codziennie witała mnie i przypatrywała mi się podczas lekcji. Ale nigdy nie
podchodziła porozmawiać. Ja też tego nie robiłem. Pomimo, że lista z książkami,
o jakich zamierzałem z Annie dyskutować, od kilku tygodni była przygotowana.
Chyba nie wierzyłem, by po poznaniu mnie chciała to kontynuować. A może po prostu
zabrakło mi odwagi. Nie wiedziałem. I gdyby nie jej gest, pewnie nie zdobyłbym
się nigdy na kolejny krok.
Annie podrzuciła mi do plecaka list. Też nie
była wystarczająco odważna, nie oddała mi go osobiście. Kartka wpadła mi w ręce dopiero w domu. Przez moment tylko siedziałem
wpatrzony w staranne pismo Annie, potem niepewnie przeczytałem:
Steven,
jestem
taka zawstydzona, zupełnie się wygłupiłam. Wszystko przez to, że Felix się
rozchorował, a ja szukałam wymówki i znalazłam... Nie poprosiłam Cię o
zrobienie prezentacji bezinteresownie. Wiesz, wydawało mi się, że jesteśmy
podobni. Ty z nikim się nie zadajesz. Ja nie umiem zdobyć niczyjej sympatii.
Pamiętam, jak ktoś kiedyś zażartował: wyrzutki powinny trzymać się z innymi wyrzutkami.
Pomyślałam: czemu nie? Skoro oboje jesteśmy skazani na samotność, może
zostalibyśmy przyjaciółmi, opowiadalibyśmy sobie o swoich sekretach i
spotykalibyśmy się po szkole. Oczywiście nie zaproponowałam tego wprost.
Uznałam, że skoro też tego chcesz, to się domyślisz. Starałam się opowiedzieć
Ci wiele o sobie. Pytałam Ciebie o różne rzeczy. Ale ty pozostawałeś obojętny i
nie dawałeś mi szansy poznania. Naprawdę nie wiem, czemu założyłam, że mnie
polubisz. Ja mam pewien problem. Nie umiem wyrażać siebie. Przez to wszystko,
co powiem, brzmi po prostu płytko. To z tego powodu wolałam napisać list, a nie
napaplać coś, czym Cię zdenerwuję. Przepraszam. Obiecuję więcej Ci się
nie narzucać. Proszę też, zniszcz ten list i zapomnijmy o wszystkim.
Annie.
Z tym pierwszym nie było problemów. Zaraz po
podarciu listu, spuściłem go w klozecie. Zapomnienie okazało się trudniejsze.
Powoli dotarło do mnie, że skrzywdziłem Annie. Nie wiedziałem, że była w to
tak zaangażowana. Nie dostrzegłem jej prawdziwych intencji. Pozwoliłem, żeby
uznała stwarzany przeze mnie dystans za odrzucenie. Byłem tak tym wszystkim przejęty, że mama zapytała, czy dobrze się czuję.
Odpowiedziałem, że niezbyt. Dręczyło mnie sumienie. Przez resztę tygodnia nie
chodziłem do szkoły. Nie zwierzyłem się nikomu, a mama i siostra myślały, że to
tylko gorsze dni. Byłem pewien, że czytając i oglądając telewizję, oderwę się
od tego wszystkiego. Nic niestety nie pomagało. Nie przestawałem szukać
sposobu, by to naprawić. I wreszcie coś wymyśliłem. Annie wspominała, że
występuje na niedzielnym nabożeństwie. Tylko o której godzinie? W sobotę specjalnie
przejechałem się do jej kościoła. Pokręciłem się dookoła. Tablica głosiła, że
nabożeństwa niedzielne odbywają się o różnych godzinach, a młodzieżowe o
dziewiętnastej. To na młodzieżowym występowała z chórem Annie. Zjawienie się
tam trochę mnie stresowało. Co prawda, jako dziecko, byłem co niedzielę w
kościele, lecz, w katolickim, a następnego dnia, kilka minut po dziewiętnastej, po raz pierwszy wszedłem do protestanckiego. Wszyscy przypatrywali mi się z
zaciekawieniem. Czyżby rozpoznali obcą twarz? Co za okropne uczucie! Ukryłem
się za kolumnami, pełen obaw. A jak ktoś zainteresuje się, kim ja jestem?
W dodatku było tu za dużo światła. I co, że mogłem dobrze widzieć Annie, skoro to też ułatwiało jej zauważenie mnie... A tego wolałbym uniknąć. Już sam byłem
wystarczająco zawstydzony, że przyszedłem tu z jej powodu. Annie śpiewała ze
swoimi koleżankami, wszystkie były w identycznych garsonkach. Przez cały czas
kołysały się rytmicznie, klaskały i roztaczały dookoła siebie radość. Z ich
twarzy nie znikały uśmiechy. Annie nie udawała. Poprzez
śpiew wyrażała siebie i to było jej wytchnieniem w codziennych niepowodzeniach.
Ze wszystkich chórzystek, miała najczystszy i najdelikatniejszy głos. A może
jedynie mnie się tak zdawało? Ja wiedziałem, że emocje, które przekazywała,
były szczere. Tu, w kościele, czuła się kochana, przez Boga, przez pastora (jej
ojca) i przez wiernych. Annie żyła dla tych krótkich chwil. I nie dawała
sobie zupełnie rady z wypełnieniem pustki pomiędzy nabożeństwami. Potem, po
wykonaniu kilku piosenek chórzystki zamilkły, za to pastor poruszył problem
alkoholizmu, a trzech wiernych opowiedziało pokrótce o swojej historii
uzależnienia. Pozostali wydawali się poruszeni. Ja też byłem, poczuciem
wspólnoty tych ludzi. Nie wyszedłem z kościoła. Coś mnie tu zatrzymało. Ktoś.
Wiedziałem, że na koniec chórzystki znowu wykonają kilka piosenek. I tak też zrobiły. Dopiero
wtedy wyszedłem, z tłumem ludzi, w którym, liczyłem, że może Annie mnie nie
zauważy. Na dworze zapadał zmrok. Wilgoć w powietrzu zwiastowała deszcz. Zamiast iść do domu, skryłem się za drzewem, jak zwykły zboczeniec, i
obserwowałem Annie. Stała w otoczeniu koleżanek. Chichotała. Opowiadała coś z
ożywieniem. Potem grupka ludzi zasłoniła mi na nią widok. Kiedy odeszli, Annie
była sama, zagryzła wargi i założyła ręce, jakby osłaniała się od zimna, a z
jej oczu emanowała totalna rozpacz. Czy naprawdę inni tego nie widzieli? Czy
tak, jak ja przedtem, nabrali się na tę otoczkę, co dookoła siebie roztaczała? Naprawdę skutecznie nabierała wszystkich. Annie ruszyła powolnym krokiem. Pospieszyłem za nią. Padały na nas pierwsze krople
deszczu, zimne i wielkie. Po chwili byliśmy kompletnie przemoczeni. Annie chyba
to nie obchodziło. Nie przyspieszała, zachowywała się obojętnie. A ja wierzyłem, że zachowując odległość kilku kroków,
pozostanę nieodkryty. Ale pomyliłem się. W pewnym momencie, przy przystanku, na
który pewnie szła, zatrzymała się i spojrzała za siebie. Chociaż byłem gotowy
do ucieczki, nie zrobiłem nic, po prostu nic. Dość długo staliśmy tak,
ociekający deszczem, i patrzyliśmy na siebie wzajemnie. Annie nie była zaskoczona,
jedynie zdenerwowana. Niemalże zabijając mnie wzrokiem, spytała:
− Czego chcesz?
− Cóż... chcę, żebyśmy byli przyjaciółmi,
opowiadali sobie o swoich sekretach i spotykali się po szkole.
*Wiersz: David Herbert Lawrence "W poszukiwaniu miłości", tłumaczenie: Stanisław Barańczak
Chłopak jest faktycznie za bardzo wrażliwy. Takie zachowanie bardziej pasuje do kobiet, a przede wszystkim do dziewczynek w wieku dojrzewania, więc nie zdziwi mnie, gdy gdzieś będzie miał pociąg do facetów. Nie mówię, że będzie homoseksualistą, ale że tak jak słabą dziewczynkę przyciąga stanowczy, silny facet, bo kojarzy jej się z opiekuńczością, troską, można też to podciągać pod syndrom ojca, tak samo może taki facet działać na niego, zastąpić mu coś czego nie miał.
OdpowiedzUsuńCo do dziewczyny, to mnie osobiście wydała się normalną kujonką, ale nic poza tym, więc nie rozumiem co on się tak jej czepiał. Steven jest strasznym egocentrykiem. Myśli tylko o sobie, swoim wnętrzu, swoich myślach. On ani trochę nie zwraca uwagi na uczucia innych, na to że oni w ogóle też coś czują. Myślę, że wpływ na to miały lata izolacji i to, że matka, siostra... niepotrzebnie akceptowały każdą jego fanaberie i obchodziły się z nim jak z jajkiem. Teraz on się czuję trochę takim pępuszkiem świata, coś jak dziecko, bo to typowo dziecięce myślenie, takie z którego się wyrasta jakoś po 7-9 roku życia. Twój bohater z tego nie wyrósł.
takamilosc.blogspot.com
Miałam nie zdradzać nic więcej co do przyszłego życia seksualnego Stevena, lecz skoro sama to w pewien sposób przewidujesz, potwierdzę, że pojawią się wątki homoseksualne.
UsuńTak, to typowy egocentryk, a niestety jak to często bywa, kiedy otworzy się na uczucia innych i że tak powiem "dorośnie", będzie za późno... Steven uczepił się Annie, bo wyidealizował ją sobie, uważał, że ona czuje tak, jak i on (a przecież on jest NAJ we wszystkim), lecz skoro okazało się, że trochę się nie zgadzają, to zaraz ona jest beee.
Na początku, to przepraszam, że tak późno tutaj dotarłem oraz, że dopiero dziś opublikowałem Twój komentarz na swoim blogu. Ostatnie miesiące były dla mnie ciężkie i ledwie znajdowałem czas na pisanie czy publikowanie czegokolwiek.
OdpowiedzUsuńNajzabawniejsze w tym rozdziale i najżałośniejsze zarazem (jeśli chodzi o postawy ludzkie) było to, że główny bohater dostrzega u innych tysiące wad, za to siebie ma za chodzący wzór, niegodny by zadawać się z dziwkami, ale też nie mający ochoty na towarzystwo uczących się nudziarzy, jakby sam takim nudziarzem nie był... Coś w tym jest, że u innych nie lubimy tych cech, które sami posiadamy lub takich, których nie mielibyśmy odwagi sami posiadać.
Rozumiem,ja też u Ciebie pojawiam się i znikam, lecz wiedz, że czytam, nie porzucam.
UsuńMoże nie lubimy u innych wad, które sami posiadamy, przez to, że wtedy zauważamy, jak one potrafią być wkurzające i trudne do zniesienia. W sumie, Steven nie uważa, że jest idealny, po prostu w pełni akceptuje swój "nieidealizm" i nie widzi potrzeby, żeby się zmienić, chociaż jeszcze nie wie, że to, co się potem wydarzy zmieni go i tak.
Natashy nie tyle unika, że ma opinię dziwki, co przez jej dziwne zachowanie na wrzosowiskach.